— Jestem tu pewniejszy niż twoi ludzie na górze.
Idź, bo mi przeszkadzasz!
Poszedł ze służącym i z psem na górę, ja zaś zostałem sam. Było mi tak wygodniej, niż gdyby mi się naprzykrzał człowiek niedoświadczony. Na niebezpieczeństwo naraziłbym się tylko wówczas, gdyby susbasziemu wpadło na myśl przeszukać zarośla, ale ten perski rotmistrz nie był dowódcą Indyan. Poznałem to po niedbałem zakładaniu obozu.
Konie rozsiodłano i puszczono wolno. Pobiegły one zaraz do wody i rozprószyły się, gdzie chciały. Co pra wda, to każdy koń znał wołanie swego pana. Jeźdźcy odrzucili włócznie, poskładali rzeczy w nieporządku na ziemi i porozciągali się tu i ówdzie na trawie. Tylko pendżabaszi obszedł teren, przyszedł także nad miejsce wypalone i zawołał:
— Purtu we diwbad — do pioruna, co widzę!
— Co? — zapytał, zrywając się, przełożony.
— Tu był ogień, tu nocowali.
— Hallejah![1] Gdzie?
— Jadża — tu!
Susbaszi podszedł tam szybko, zbadał miejsce i potwierdził słuszność spostrzeżenia, poczem zapytał:
— Czy jest jaki znak?
— Nie widzę żadnego — odrzekł porucznik. — Widocznie nie mógł go Saduk zrobić. Znajdziemy go jutro. Możemy tu ogień rozniecić. Weźcie mąkę i upieczcie trochę chleba!
Widząc tych żołnierzy, gospodarujących tak swobodnie, poznałem, że niema się czego obawiać. Zapalili olbrzymie ognisko, zrobili z mąki i wody rzecznej gęsty rozczyn, wymiesili, wygnietli i wytaczali go rękoma, powbijali na włócznie i potrzymali nad ogniem. To był chleb, który jedli na pół surowy, a na pół zwęglony. Jakżeby tym obrońcom ojczyzny smakowała porcya kiełbasy!
- ↑ Alleluja, chwalcie Pana, dzięki Bogu!