Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/211

Ta strona została skorygowana.
—   181   —

To była cała ich wieczerza.
Z nastaniem zmroku, odklepali swoją modlitwę i przysunęli się bliżej ognia, aby bajki z tysiąca i jednej nocy opowiedzieć sobie po raz tysiączny i pierwszy. Uznałem, że nie jestem już tutaj potrzebny i wysunąłem się cichuteńko do naszego obozu. Nie płonęło tam ognisko, a wszyscy siedzieli na swoich miejscach, gotowi do walki. Saduk leżał pomiędzy Anglikiem i Halefem. Podwojono mu więzy, a do ust włożono knebel.
— Co tam, emirze? — spytał mirza.
— Dobrze — odrzekłem.
— Odeszli?
— Nie.
— Jakżeż w takim razie może być dobrze?
— Ci ihlaci razem ze swym straszliwym Maktub Agą są najwięksi nadanani[1] ze wszystkich, jakich kiedykolwiek widziałem. Jeśli przez noc zachowamy się cicho, odejdą rano, nie napastując nas wcale. Halefie, czy pozwoli ci twoja noga zejść na dół?
— Owszem, zihdi.
— Oddaję ich zatem tobie, ponieważ na ciebie mogę jeszcze najwięcej liczyć. Zostaniesz tam, dopóki cię nie zastąpię.
— Gdzie mam na ciebie czekać?
— Zaraz za ogniskiem nieprzyjaciół stoi stara, karłowata pinia. Zejdę się z tobą koło niej.
— Idę już, zihdi. Flintę zostawiam, ponieważ mi przeszkadza. Nóż mój jest ostry i kończysty; gdyby któremu z tych głupców zachciało się wspinać do mnie, to popamięta w dżehennie hadżego Halefa Omara! Allahi, wallahi, tallahi, to są moje słowa!
Poskoczył cicho, a sąsiad jego, Anglik, ujął mnie za ramię.

— Master, gdzie wasz rozum? Siedzę tu i nie rozumiem ani słowa. Wiem, że tam na dole siedzi kupa

  1. Głupcy.