Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/218

Ta strona została skorygowana.
—   188   —

Przed świtem obudziłem Anglika. Równocześnie powstawali Persowie, a dowódca ich przystąpił do mnie.
— Chcesz wyruszyć, panie? — zapytał. — Kiedy powrócisz?
— Skoro tylko nabiorę pewności, że udało mi się nieprzyjaciół oszukać.
— To może się stać także aż jutro!
— Zapewne.
— Zabierz więc mięso, mąkę i daktyle ze sobą! Co mamy robić, zanim powrócisz?
— Zachowujcie się cicho i nie opuszczajcie, o ile możności, tego miejsca. Gdyby jednak stało się coś niezwykłego lub podejrzanego, wówczas zasięgnij rady mego hadżego Halefa Omara, którego z wami zostawiam. To wierny, rozumny i doświadczony człowiek, możecie go słuchać.
Poskoczyłem jeszcze do Halefa i zawiadomiłem o mym zamiarze. Wróciwszy, zastałem Lindsaya już w pogotowiu i zauważyłem, że nam torby przy siodłach obicie zapasami wypchano. Po krótkiem pożegnaniu ruszyliśmy w drogę.
Sporo trudu i czasu kosztowało nas sprowadzenie koni w ciemności przez zarośla i pomiędzy drzewami. Musieliśmy przy tem okrążyć obóz ihlatów, aby nas nie dostrzegli. Wreszcie dostaliśmy się na dolinę i dosiadłszy koni, puściliśmy się kłusem. Nie można było widzieć z daleka, ponieważ mgła leżała nad rzeką. Na wschodzie zaczęło się rozjaśniać, a lekki wietrzyk poranny zapowiadał zbliżanie się dnia. W pięć minut stanęliśmy u zakrętu rzeki tam, gdzie ostatni znak zostawiłem. Tu zsiadłem z konia.
— Stop? — spytał Anglik. Czemu?
— Musimy tutaj zaczekać na to, czy Persowie ruszą dalej, czy też wprzód przeszukają teren i zaczną walkę z naszymi przyjaciółmi.
— Ah! Rozumnie! Well! Jesteśmy tu na każdy wypadek! Yes! Czy mamy tytoń ze sobą?
— Zobaczę.