Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/22

Ta strona została skorygowana.
—   14   —

To zdanie miało cechy prawdopodobieństwa, ale mimo to nie miałem jeszcze szczerego zaufania do tego człowieka. Powiedziałem sobie jednak, że obecność tych Bejatów może nam tylko przynieść pożytek. Pod ich osłoną mogliśmy dojść do Sinny i wówczas nie potrzebowaliśmy się obawiać niczego. Turkoman uprzedził moje pytanie, które chciałem zadać w tej sprawie.
— Panie, czy mię uwolnisz? Nic wam przecież nie zrobiłem!
— Uczyniłeś tylko, co ci kazano; jesteś wolny!
Odetchnął z widoczną ulgą.
— Dziękuję ci, panie! W którą stronę zwrócone są głowy waszych koni?
— Na południe.
— Przychodzicie z północy?
— Tak. Przybywamy z kraju Tijarich, Berwarich i Chaldanich.
— To jesteście odważni i waleczni ludzie. Do którego plemienia należycie?
— Ten mąż i ja jesteśmy emirami z Frankistanu, a ci drudzy, to nasi przyjaciele.
— Z Frankistanu? — Panie, czy zechcecie pójść z nami?
A czy twój chan poda mi przyjaźnie swoją dłoń?
— Z pewnością. My wiemy, że Frankowie są wielkimi wojownikami. Czy pójść i powiedzieć mu o was?
— Idź i zapytaj, czy nas przyjmie!
Powstał i oddalił się szybko. Moi towarzysze zgodzili się na to, co uczyniłem; szczególnie cieszył się tem Mohammed Emin.
— Effendi — rzekł — słyszałem często o Bejatach. Żyją oni w ciągłej niezgodzie z Arabami: Dżerboa, Obejde i Ben i Lam, a więc i nam się przydadzą. Nie mówmy jednak, że jesteśmy Haddedihnami; niech lepiej o tem nie wiedzą.
— I teraz jeszcze musimy być ostrożni, gdyż nie wiemy, jak chan nas przyjmie. Przyprowadźcie konie