— Oddaj im konie! — rzekł chan. — Niech się nimi zaopiekują.
Chciałem się zaraz upewnić, zapytałem więc w perskim języku:
— Hesti irszad engic[1] — czy zapewniasz nam bezpieczeństwo?
Skłonił się na znak potwierdzenia i podniósł rękę do góry.
— Mi zaukend chordem — przysięgam na to! Usiądźcie ze mną i pomówmy!
Bejaci zabrali konie, mój tylko został w ręku Halefa, który zawsze bardzo dobrze wiedział, czem może mi sprawić przyjemność. Zajęliśmy miejsca obok chana. Blask ognia padał prosto na nas tak, że mogliśmy się wzajemnie dokładnie rozpoznać. Chan był człowiekiem w średnim wieku i bardzo wojowniczej postaci. Rysy jego były otwarte i budzące zaufanie, a pełne szacunku oddalenie, w jakiem podwładni jego odeń się trzymali, pozwalało wnosić o miłującym uczciwość i świadomym swej wartości charakterze.
— Czy znasz już moje imię? — zapytał.
— Nie — odpowiedziałem.
— Jestem Hajder Mirlam[2], siostrzeniec sławnego Hassan Kerkusz-Beja. Czy słyszałeś o nim?
— Tak. Rezydował w pobliżu wsi Dżenijah, leżącej przy drodze pocztowej z Bagdadu do Tanku. Był to wojownik bardzo waleczny, ale mimo to miłował pokój i każdy opuszczony znajdował u niego dobrą opiekę.
On powiedział mi swoje imię, względy uprzejmości więc wymagały, żebym mu podał moje. Ciągnąłem więc dalej.
— Twój wywiadowca powiedział ci już, że jestem Frankiem. Nazywają mnie Kara Ben Nemzi.
Mimo słynnej oryentalnej zdolności panowania nad sobą, nie mógł stłumić okrzyku zdumienia: