Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/250

Ta strona została skorygowana.
—   214   —

— Czy to prawda, emirze? — spytał mię mirza.
— Mniej więcej! Nie znałem go jeszcze; a twój służący nie mógł go także poznać, gdyż miał zasłonę na twarzy. Nadjechał na wspaniałym siwku, przybranym w twoją reszmę, uważałem go więc za wielkiego pana. Kazał nam zejść z drogi, chociaż miejsca było podostatkiem, a głos jego brzmiał przy tem, jak głos padyszacha. Znasz mnie, mirzo, i wiesz, że jestem uprzejmy, ale żądam także dla siebie uprzejmości od drugich. Zwróciłem więc jego uwagę na to, że ma dość miejsca, on natomiast porwał za bat, nazwał mnie świnią i chciał uderzyć. W tej chwili leżał oczywiście na ziemi, ja zaś dowiedziałem się niestety zapóźno, że on jest tym, do którego mnie wysłałeś. Oto wszystko, co miałem powiedzieć. Pomów z nim sam, a skorobyś mnie potrzebował, to mię zawołaj!
Wyszedłem do koni, aby tam pogawędzić z Halefem.
Wpół godziny nadszedł Hassan Ardżir; jego twarz poryta była zmarszczkami niezadowolenia.
— Emirze — rzekł — ta godzina zasmuciła mię wielce. Czy przebaczysz temu nierozważnemu Selimowi?
— Chętnie, skoro sobie tego życzysz! Co postanowiłeś?
— On już z tobą nie wróci.
— Spodziewałem się tego.
— Oto spis wszystkich rzeczy, które mu oddałem; miał go przy sobie. Ocenisz je i sprzedasz, a ja godzę się na wszystko, co uczynisz, wiedząc, że trudno znaleźć kupców w tak krótkim czasie. Potem odprawisz moich służących, dając im tyle, ile tu zapisano. Pieniądze włożyłem już w kieszenie twojego siodła. Kiedy mam wyruszyć do Kerbeli?
— Dzisiaj pierwszy dzień moharremu, a dziesiątego jest święto. Czterech dni potrzeba na drogę z Bagdadu do Kerbeli, a dzień przedtem tamby już być należało. A zatem byłby piąty tego miesiąca dniem odpowiednim.