Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/251

Ta strona została skorygowana.
—   215   —

— Więc mam się jeszcze przez pięć dni ukrywać tutaj?
— Nie. W mieście znajdzie się miejsce, gdzie będziesz bezpieczny ty i twoi. Zostaw to mnie; postaram się o wszystko! Czy mienie, które masz tu ze sobą, zatrzymasz nadal?
— Nie, chcę to także sprzedać!
— Więc daj mi lepiej wszystko razem, czego ci nie potrzeba i oznacz cenę. W Bagdadzie są ludzie bogaci; może znajdę jakiego Persa lub Ormianina, który kupi to wszystko razem.
— Emirze, cena tego to majątek!
— Nie troszcz się o nic! Będę tak dbał o twoją korzyść, jak gdyby o mnie samego chodziło.
— Ufam ci. Chodź, zbadamy ładunek!
Otworzono pakunki. Zdumionym oczom moim ukazały się skarby i kosztowności, jakich jeszcze w takim wyborze i liczbie nigdy nie widziałem. Sporządziliśmy spis, a mirza ustanowił ceny. Były bardzo nizkie, jeżeli się uwzględniło istotną wartość przedmiotów, a mimoto tworzyły sumę, która przedstawiała istotnie ogromny majątek.
— A co zrobisz ze swoimi towarzyszami, mirzo? — spytałem.
— Obdarzę ich i odprawię, skoro tylko uda ci się znaleźć dla mnie mieszkanie.
— Na ile osób?
— Dla mnie i dla agi, dla kobiet i ich służącej. Potem najmę sobie jeszcze służącego, który nie będzie mnie znał wcale.
— Spodziewam się, że załatwię ci to pomyślnie. Każ rzeczy zapakować!
— Ilu weźmiesz poganiaczy wielbłądów? — zapytał jeszcze.
— Żadnego. Ja i Halef damy sobie radę.
— Emirze, to niemożebne! Sam przecież nie możesz pełnić tej służby!
— Dlaczego nie? Czyż mam z sobą brać ludzi, któ-