rzy zawadzaliby mi potem w Ghadhim, lub w Bagdadzie?
— Czyń, jak myślisz; zostawiam ci zupełną swobodę.
Objuczono wielbłądy i tak je z sobą związano, że musiały iść jeden za drugim. Byliśmy więc gotowi do drogi.
— Daj mi jeszcze — prosiłem mirzę — jakie uwierzytelnienie dla twoich ludzi!
— Masz ten sygnet!
Nie zdarzyło się jeszcze dotąd mojemu palcowi, żeby miał na sobie pierścień dygnitarza perskiego, było mu jednak z tem dobrze. Mała karawana ruszyła w pochód. Aga nie pokazał się wcale, a ja nie miałem bynajmniej ochoty z nim się żegnać.
Zużyliśmy tym razem więcej czasu na podróż do Tygrysu i na przeprawę, ale wszystko poszło ostatecznie szczęśliwie.
Persowie zdumieli się, widząc nas wjeżdżających na dziedziniec z ładunkiem. Zwołałem ich natychmiast, pokazałem im pierścień ich pana i powiedziałem, że mają mnie od teraz słuchać w miejscu agi. Zmiana ta nie zasmuciła ich widocznie.
Dowiedziałem się od nich, że właściciel tego domu jest wielkim kupcem, mieszkającym na zachodniem przedmieściu Bagdadu, w pobliżu medresy[1] Mostanzira. W parterze leżały towary, których aga pilnował. Dołączyłem do nich teraz nowy ładunek, zamierzając dopiero nazajutrz poddać wszystko dokładnym oględzinom, gdyż na razie byłem bardzo znużony.
Zbadawszy torby u siodła, znalazłem tam włożoną przez mirzę sumę. Składała się z samych bitych tomanów[2] i wynosiła co najmniej cztery razy tyle, jak to, co miałem wypłacić. Oddałem Halefowi nadzór nad służbą, a sam udałem się do Anglika.