Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/254

Ta strona została skorygowana.
—   218   —

— Czy pozbyliście się tego draba, master, tego agi? — dopytywał się Lindsay.
— Tak. Zostaje na razie ze swoim panem. Obawiam się, że myśli o zemście.
— Pshaw! Tchórz! Ale wiecie, co zrobimy po jedzeniu? Pojedziemy koleją konną do Bagdadu i kupimy sobie ubranie.
— I owszem, to bardzo potrzebne. Mogę przytem zasięgnąć pewnych wiadomości, których nam jeszcze bardziej potrzeba. Szukam kupca na rzeczy mirzy, których znowu kilka ładunków na wielbłądach przywiozłem.
— Oh! Ah! Co to takiego?
— Przepyszne rzeczy. Szkoda, że pójdą za bezcen. Gdybym był bogaty, kupiłbym wszystko.
— Wymieńcie mi coś nie coś!
Wydobyłem perski spis i przeczytałem.
— Oh! Ah! — zawołał. — Co to kosztuje?
Podałem ogólną cenę.
— Czy warta tyle?
— Między nami mówiąc, dwa razy tyle.
— Well! Dobrze! Pięknie! Nie trzeba szukać. Znam człowieka, który to kupi.
— Wy? Któż to taki?
— To Dawid Lindsay! Yes!
— Czy to być może, sir? Pozbawiacie mnie nadzwyczajnej troski! Ale jak będzie z pieniądzmi, sir? Mirza chce je mieć zaraz.
— Pieniądze? Pshaw! Pieniądze są! Tyle ma Dawid Lindsay Bej.
— Jakie szczęście! Toby więc było załatwione, ale idzie jeszcze o drugą połowę, a mianowicie o te przedmioty, które powierzone były dotychczas adze.
— Czy dużo tego?
— Zobaczymy dopiero. Mam tu spis, a toboły otworzę jutro, aby ich wartość ocenić, albo kazać ocenić. Wtenczas dopiero będę wiedział, jakiej mam za nie kwoty żądać.