wieczorem, poszliśmy do tramwaju. Znajdował się w stanie opłakanym. Okna powybijane, siedzenia bez poduszek, a przed wagonem chrzęściły kości dwóch człapaków, które możnaby pokazywać jako „ruchome szkielety“. Dostaliśmy się jednak do Bagdadu bez szwanku.
Udaliśmy się wprost do bazaru, z którego wyszliśmy jako ludzie nowi. Nie mogłem wstrzymać Lindsaya od zapłacenia za mnie. Kupił on i dla Halefa całe nowe ubranie. Niósł je młody Arab, który nam się ofiarował, widząc, że dźwigamy pakunek ze sklepu.
— Dokąd teraz, master? — spytał Lindsay.
— Wino, „raki“[1], kawiarnia! — odrzekłem.
Lindsay dał znak zgody przyjaznem chrząknięciem i wkrótce znaleźliźmy to, czegośmy szukali. Ponieważ trudno było obładowywać tem Araba, podaliśmy handlarzowi adres i kazaliśmy tam odesłać. Następnie wyszukaliśmy sobie kawiarnię, aby się wśród woni mokki i perskiego tytoniu dać ogolić i wogóle upiększyć.
Nasz posługacz usiadł zaraz u wejścia. Nie miał na sobie nic, prócz przepaski na biodrach, ale zato postawę królewską. Był to napewno wolno urodzony Beduin, ale jakim sposobem został ten syn pustyni hammalem?[2]. Fizyognomia jego zajęła mnie tak dalece, że skinąłem nań, aby usiadł koło mnie.
Uczynił to z godnością człowieka, świadomego swojej wartości i wziął drugą fajkę, którą kazałem mu podać. Po chwili zacząłem:
— Ty nie jesteś Turek, lecz wolny Ibn Arab. Czy można cię zapytać, jak się dostałeś do Bagdadu?
— Piechotą i konno — odrzekł.
— Czemu nosisz ciężary drugich?
— Bo muszę żyć.
— Dlaczego nie zostałeś u swoich braci?
— Thar[3] mię wygnała.
— Ściga cię mściciel?