Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/258

Ta strona została skorygowana.
—   222   —

— Nie daleko od tego, w którym ja mieszkam, pośród ogrodów palmowych w południowej stronie miasta.
— Kto jest jego właścicielem?
— Pobożny taleb, żyjący tam samotnie; nie będzie przeszkadzał nikomu najmującemu.
— Czy to daleko?
— Jeśli weźmiesz osła, to dostaniemy się tam prędko.
— Idź więc i zamów trzy osły; zaprowadzisz nas!
— Panie, tylko dwóch ci potrzeba; ja pobiegnę.
Nie trwało długo, a przed drzwiami stały dwa osły z poganiaczami. Były siwe, jakich wiele spotyka się w Bagdadzie.
Ja i Anglik siedzieliśmy aż dotychczas odwróceni od siebie plecyma, ponieważ na inną postawę nie pozwalała czynność upiększania. Wreszcie skończył mój golarz, a ten, który obrabiał Anglika, dał ręką znak, że także już dokonał wielkiego dzieła. Obróciliśmy się prawie równocześnie do siebie i rzadko się trafia, żeby dwie twarze mogły być z sobą w takiej dysharmonii, jak nasze. Gdy bowiem Lindsay wydał z siebie okrzyk zadziwienia, ja wybuchnąłem głośnym śmiechem.
— Z czego tu się śmiać, master? — pytał.
— Każcie sobie podać lustro!
— Jak się tu lustro nazywa?
— Ajna.
— Well! — rzekł, zwracając się do golarza. — Pray, the ajna!
Zagadnięty podsunął mu lustro przed twarz. W tej chwili trudno było spojrzeć na minę gentlemana bez głośnego śmiechu. Trzeba sobie wyobrazić długą, wązką opaloną od słońca twarz, a z jej dolnej części spływającą czerwonawą kozią bródkę, szerokie usta, otwarte teraz ze zdziwienia w trójnasób, długi nos, tylekroć zwiększony przez obrzęk alepski, a ponad tem gładko wystrzyżoną, biało lśniącą głowę, z której czubka sterczał tylko mały kosmyczek. Do tego jeszcze wymowna gra wyrazu twarzy, a zrozumie każdy, dlaczego nawet