Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/259

Ta strona została skorygowana.
—   223   —

Beduin z trudem tylko wstrzymał się od głośnego śmiechu, nie mogąc jednak wstrzymać się od uśmiechu.
— Thunder-storm! Ohydne, dyabelskie! — zawołał sir Dawid.— Gdzie mój rewolwer?... Zastrzelę draba!... Przebiję na wylot!
— Nie zapalajcie się, sir! — prosiłem. — Ten poczciwiec nie miał przecież pojęcia o tem, że jesteście Englishman. Uważał was za muzułmanina i zostawił wam tylko kosmyk!
— Well! Słusznie! Ale ta fizyognomia, to przerażające!
— Pocieszcie się, sir! Turban wszystko zakryje, a zanim wrócicie do Old England, sierść wam porośnie na nowo.
— Sierść? Oho, master! Ale czemu wy wyglądacie tak dobrze, chociaż wam także tylko kosmyk zostawił?
— To zależy od rasy. Nam we wszystkiem jest dobrze.
— Yes! Słusznie! Widać po was. Co ta historya kosztuje?
— Ja płacę dziesięć piastrów.
— Dziesięć piastrów? Czyście oszaleli? Łyk lichej kawy, dwa pociągnięcia smrodliwego dymu i głowę zepsuć... dziesięć piastrów!
— Zważcie, że wyglądaliśmy, jak dzicy, a teraz!
— Yes! Jak was teraz zobaczy stara Alwan, zatańczy z rozkoszy menueta! No, dalej stąd! Ale dokąd?
— Nająć mieszkanie w jakiej willi za miastem; ten Beduin nas zaprowadzi. Pojedziemy na tych dwu osłach.
— Well! Pięknie! Naprzód!
Wyszliśmy z kawiarni i wsiedliśmy na te małe, lecz bardzo silne i wytrwałe zwierzęta. Nogi włokły mi się prawie po ziemi, Anglik zaś zakwaterował swoje śpiczaste kolana niemal pod pachami. Przodem pędził Beduin, bijąc bez pardonu harapem na prawo i lewo, ilekroć ktoś zamierzał wejść nam w drogę. Potem jechaliśmy w kuczki na osłach, jak małpy na wielbłądach, a za nami biegli obaj właściciele osłów, obrabiając wśród okrzyków zady swych zwierząt. Tak gnaliśmy przez ulice