Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/26

Ta strona została skorygowana.
—   18   —

— Odzywasz się bardzo dumnie!
— A ty pytasz bardzo niegościnnie. Czyż mam wątpić w rzetelność twego słowa, Hajder Mirlamie?
— Jesteście moimi gośćmi, pomimo że nie znam imion tych dwu mężów i będziecie ze mną spożywać chleb i mięso.
Łaskawy uśmiech okrasił jego usta, a wzrok, rzucony ku Haddedihnom, powiedział mi resztę. Mohammed Emina można było dzięki śnieżno-białej brodzie poznać pośród tysięcy.
Na skinienie chana przyniesiono kilka czworokątnych kawałków skóry, a na nich podano chleb, mięso i daktyle, po jedzeniu zaś tytoń do fajek, przyczem chan własnoręcznie podawał nam ogień.
Teraz dopiero mogliśmy się uważać za jego gości, dałem więc Halefowi znak, aby konia mego zaprowadził do innych. Spełniwszy to polecenie, usiadł Halef także koło nas.
— Jaki cel waszej wędrówki? — pytał chan.
— Jedziemy ku Bagdadowi — odpowiedziałem przezornie.
— A my dążymy do Sinny — rzekł chan. — Może pojedziecie razem z nami?
— Pozwolisz na to?
— Miło mi będzie widzieć was u siebie. Pójdź i podaj mi rękę, Kara Ben Nemzi! Niech moi bracia będą braćmi twoimi, a moi wrogowie twoimi nieprzyjaciółmi!
Podał mi rękę, a ja przybiłem na znak zgody, poczem postąpił taksamo z drugimi, którzy cieszyli się serdecznie, że znaleźli tu tak niespodzianie przyjaciela i obrońcę. Musieliśmy później tego żałować. Chan nie miał względem nas złych zamiarów, ale zdawało mu się, że zyskał w nas dobry nabytek, który mu przyniesie wielką korzyść.
— Jakie szczepy spotyka się po drodze stąd do Sinny? — pytałem.