pozsiadali z koni i wielbłądów; tylko objuczone zwłokami muły zostały z ładunkiem na znak, że pobyt tutaj jest tylko przejściowy. Za nim ciągnął się długi, nieobjęty okiem orszak, podobny do ślimaka, pełzającego prosto po ziemi. Były tam brunatne, wysuszone słońcem postacie, wiszące na swych zwierzętach w znużonej postawie, lub sunące zmęczone nogi po ziemi, ale w ciemnych ich oczach gorzał fanatyzm. Nie zwracając uwagi na widzów nuciły te widma ludzkie monotonną pieśń pielgrzymią:
Allah, hesti dżihandar,
Allah, hestem asman pejwend,
Hossein, hesti chun alud,
Hossein, hestem eszk ric![1]
Zbliżyliśmy się tak do pielgrzymów, że zatrzymaliśmy się tuż przy nich. Im więcej ich się schodziło, tem nieznośniejszy był smród, tak, że Halef odwiązał koniuszek turbanu, aby nim sobie nos zatkać. Jeden z Persów dostrzegł to i przystąpił do nas:
— Sak — psie! — zawołał. — Czemu zasłaniasz sobie nos?
Ponieważ Halef nie rozumiał perskiego języka, wziąłem odpowiedź na siebie.
— Czy sądzisz, że wyziewy tych trupów są wonią rajską?
Spojrzał na mnie pogardliwie z ukosa i powiedział:
— Czyż nie wiesz, co mówi Koran? Powiada, że kości wiernych pachną, jak amber, gul, zemen, musz, maszew i nardiju[2].
— Tych słów niema w Koranie, są one we Ferid Eddin Attars Pendnameh; zapamiętaj to sobie! Dlaczego zresztą sami zakryliście sobie nosy i usta?