koło północy usłyszałem odgłos cichych kroków, przesuwających się obok naszych drzwi, a w mniej więcej dziesięć minut potem, otworzył je ktoś w sposób ledwie dosłyszalny i zbliżył się do miejsca, na którem leżałem.
— Kto tu? — spytałem półgłosem.
— Ja, zihdi — usłyszałem głos Halefa. — Wstań i chodź ze mną!
— A to dokąd?
— Cicho teraz! Mógłby nas kto podsłuchać.
— Czy wziąć broń?
— Tylko małą.
Wziąłem nóż i rewolwery, i ruszyłem za nim boso. Halef szedł naprzód do tylnej bramy; tam dopiero wdzialiśmy obuwie.
— Cóż tam, Halefie?
— Chodź! Chodź, effendi! Należy śpieszyć, a po drodze mogę ci wszystko opowiedzieć całkiem dobrze.
Wyszliśmy na ogród przez bramę, zostawiwszy ją tylko przymkniętą. Zdziwiłem się, że Halef nie idzie ku miastu, lecz zwrócił się w południowym kierunku, ale szedłem za nim w milczeniu, dopóki sam nie rozpoczął:
— Panie, wybacz, że ci przerwałem spoczynek, ale nie dowierzam temu Selimowi adze.
— Co z nim? Słyszałem, jak wrócił niedawno do domu.
— Czekaj, aż ci opowiem! Kiedy powróciliśmy z obozu i zaprowadziłem konie do stajni, zastałem tam grubego służącego naszego gospodarza. Był bardzo zły i klął, jak fennek[1], któremu się jaszczurka wymknęła.
— Na co?
— Na mirzę Selima agę. Zostawił on polecenie, żeby bramy nie zamykać, bo wróci może późno do domu. Nie lubię tego mirzy, ponieważ ci nie jest przychylny, zihdi. Służący patrzył za nim i widział, że nie udał się do miasta, lecz poszedł na południe. Czego ten Pers chciał za miastem? Effendi, wybaczysz, że byłem ciekawy.
- ↑ Lis pustynny.