Wróciłem do domu, odmówiłem modlitwę i zjadłem wieczerzę, lecz o adze zapomnieć nie mogłem. Wieczór był taki piękny, a gwiazdy migotały na niebie. Wszakże mogłem uczynić to samo, co aga; wyszedłem na przechadzkę w tym samym, co on, kierunku. Byłem sam jeden. Myślałem o tobie, o szejku Maleku, dziadku mojej żony, o Hanneh, tym kwiecie wśród kobiet i nie zauważyłem nawet, że się bardzo oddaliłem od domu. Stałem właśnie pod murem, trochę zapadłym, więc przelazłem przez rumowisko i wydostałem się na wolne pole. Szedłem dalej powoli, aż dostałem się do miejsca, na którem zobaczyłem drzewa i krzyże. Był to mecarystan[1] niewiernych. Krzyże lśniły się w blasku gwiazd; zbliżałem się cicho, ponieważ nie wolno budzić dusz niewiernych głośnymi krokami; gniewają się zaraz i przyczepiają do pięt tego, który spokój przerywa. W tem ujrzałem jakieś postacie, siedzące na grobach. Nie były to duchy, bo paliły fajki, śmiały się i rozmawiały. Nie byli to także ludzie z miasta, gdyż mieli perskie ubrania; tylko kilku Arabów spostrzegłem między nimi, a z oddali, gdzie już grobów nie było, dolatywał mnie odgłos kopyt koni, tam przywiązanych.
— Czy słyszałeś, o czem mówili ci ludzie?
— Siedzieli daleko. Doszły do mnie tylko wyrazy o wielkim łupie, który mieli zdobyć, i wzmianka, że tylko dwie osoby miały pozostać przy życiu. Następnie odezwał się jakiś głos rozkazujący, który polecił im zostać na cmentarzu do rana. Potem jeden z siedzących podniósł się i pożegnał z nimi. Przeszedł blizko koło mnie. Poznałem w nim agę. Poszedłem za nim aż pod dom; potem jednak pomyślałem, że lepiej będzie dowiedzieć się, kto są ludzie, z którymi rozmawiał i dlatego ciebie zbudziłem.
— Sądzisz więc, że się jeszcze na cmentarzu znajdują?
— Tak sądzę.
- ↑ Cmentarz.