Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/277

Ta strona została skorygowana.
—   241   —

— Ale mieszka w samotnym domu. Dobranoc, emirze!
Nie pozostawało mi nic innego, jak zamilknąć. Położyłem się znowu spać i zbudziłem się znów nazajutrz stosunkowo dość późno. Anglika nie było; poszedł do miasta i wrócił dopiero później w towarzystwie czterech ludzi, z których trzej uzbrojeni byli w motyki, łopaty i inne narzędzia.
— Na co ci ludzie? — spytałem.
— Hm! Do roboty! — odparł. — Trzej to odprawieni majtkowie z Old England, a czwarty Szkot, który umie trochę po arabsku; będzie moim tłómaczem. Potrzebuję go, ponieważ wy udajecie się pokryjomu do Kerbeli. Well!
— Kto wam się postarał o tych ludzi?
— Pytałem w konsulacie.
— Byliście u rezydenta, nic nie wspomniawszy o tem?
— Yes, sir! Otrzymałem i nadałem listy i wziąłem sobie pieniądze. Nic nie powiedziałem wam o tem, gdyż nie byłem już waszym przyjacielem!
— Czemu? — Kto idzie do Kerbeli bezemnie, ten nie potrzebuje się troszczyć o moje sprawy. Well!
— Ależ, sir, co wam tak nagle strzeliło do głowy? Wasze towarzystwo mogłoby wam tylko zaszkodzić.
— Towarzyszyłem wam tak daleko bez szkody. Dwa palce precz — to się nie liczy, mam zato podwójny nos.
Odwrócił się i zajął swoimi ludźmi. Mimo namiętności do fowling-bullów ciekaw był na uroczystość dziesiątego moharremu. Ale niepodobna było go zabrać