Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/284

Ta strona została skorygowana.
—   248   —

objawiał wściekłość, która mogłaby nawet być groźną w innych warunkach.
— Zihdi, co znaczy azdar? — spytał Halef.
— Skąpiec.
— Allah’l Allah! A co znaczy głupiec?
— Bizaman.
— A ordynarny gbur?
— Dżaf.
Mały hadżi obrócił się do Persa, skierował ku niemu wyprostowaną do góry dłoń, otarł ją o nogę, co jest uważane za największą obelgę i zawołał:
— Bizaman, dżaf, dżaf!
Na te słowa otwarły się oratorskie upusty Szyity z taką gwałtownością, że daliśmy czemprędzej drapaka. „Święty męczennik“ posiadał zapas przezwisk i drastycznych wyrazów, których oddać niepodobna. Ugięliśmy się pod jego przewagą i pojechaliśmy dalej.
Powietrze, w którem poruszaliśmy się, nie poprawiło się dotąd. Ślady karawany mogliśmy wyraźnie rozpoznać, a daleko z boku wskazywały liczne odciski kopyt końskich, że eskorta wojskowa, dodawana karawanie z Bagdadu dla obrony przed rozbójnikami, trzymała się od niej w podyktowanem przezornością oddaleniu, z powodu wyziewów, zalatujących od trumien.
Radziłem Hassanowi zejść z drogi karawanowej i jechać dalej równolegle z jej kierunkiem, ale w dostatecznej od niej odległości. Nie przystał na to, ponieważ podróżować w „tchnieniu umarłych“ uważa się za wielką zasługę pielgrzyma. Zdobyłem na szczęście tyle, że doszedłszy do chanu, w którym zatrzymała się karawana, nie nocowaliśmy tam, lecz rozłożyliśmy się obozem zdaleka w szerokim kanale.
Znajdowaliśmy się w okolicy niebezpiecznej i nie wolno nam było wydalać się z obozu. Zanim poszliśmy spać, postanowiono wyprzedzić jutro karawanę w pośpiesznym pochodzie, dostać się do Hilli i przenocować pod „wieżą Babel“. Potem chciał Hassan Ardżir puścić obok siebie karawanę trupów, aby ją znów na-