stępnie doścignąć, my tymczasem mieliśmy oczekiwać ich powrotu.
Byłem znużony i czułem głuchy, świdrujący ból w głowie, pomimo że dawniej nigdy nie cierpiałem na ból głowy. Wyglądało tak, jak gdyby napadała mię febra; zażyłem więc proszek chininy, której kupiłem sobie razem z kilku innymi, koniecznymi w podróży lekarstwami. Pomimo znużenia długo się nie mogłem uspokoić, a kiedy wreszcie zasnąłem, zaczęły mię trapić brzydkie sny i co chwila mnie budziły. Raz wydało mi się, że słyszę przytłumiony tętent konia, ale że leżałem w półśnie, myślałem przeto, że to marzenie senne.
Wreszcie spędził mię niepokój z posłania. Wyszedłem przed namiot. Dzień już szarzeć zaczynał, na wschodzie się już rozjaśniało, a w owych okolicach w krótkim czasie robi się całkiem jasno. Rozejrzałem się dokoła i zauważyłem na wschodzie punkt, który się dość prędko powiększał. Już we dwie minuty mogłem rozpoznać szybko zbliżającego się jeźdźca. Był to mirza Selim aga. Z konia jego buchała para, kiedy zeń zeskoczył, on zaś sam był widocznie bardzo zakłopotany moim widokiem. Pozdrowił mnie krótko, przywiązał konia i chciał mnie minąć.
— Gdzie byłeś? — zapytałem zwięźle, ale bez niechęci w głosie.
— Co ciebie to obchodzi! — odpowiedział.
— Nawet bardzo. Ludzie, którzy podróżują w tak niebezpiecznej okolicy, winni sobie dawać wyjaśnienia.
— Przyprowadziłem mego konia.
— Gdzie był?
— Oderwał się i uciekł.
Przystąpiłem do konia i zbadałem sznur.
— Te pęta; się nie urwały.
— Węzeł się rozwiązał.
— Podziękuj Allahowi, jeżeli węzeł, który kiedyś zrobią dokoła twej szyi, także nie będzie mocniejszy!
Chciałem się od niego odwrócić, on jednak przystąpił tuż do mnie i zapytał: