Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/301

Ta strona została skorygowana.
—   259   —

Istotnie musiałem przynajmniej usiąść, gdyż dostałem zawrotu głowy i nie mogłem stać dłużej. Teraz zacząłem się już naprawdę obawiać. Napiłem się wody z octem i zrobiłem sobie okład z octu na głowę.
— Master — rzekł Lindsay — nie moglibyście teraz poszukać razem ze mną miejsca do kopania?
— Nie, nie mogę.
— W takim razie ja zostaję także tutaj.
— To niepotrzebne. Mam febrę, co się zdarza często w podróżach; Halef jest przy mnie. Możecie iść, jednakże nie daleko, gdyż, jeśli traficie na Szyitów, nie ręczę za nic.
Anglik odszedł ze swymi ludźmi, ja zaś zamknąłem oczy. Halef siedział tuż obok, aby skrapiać octem mój okład. Nie wiem, jak długo tak leżałem, kiedy nagle usłyszałem kroki w pobliżu, a zaraz potem szorstkie pytanie:
— Kto wy jesteście?
Otworzyłem oczy. Przed nami stało trzech dobrze uzbrojonych Arabów, których koni nigdzie widać nie było. Były to postacie dzikie, o twarzach zuchwałych, po których nie można się było spodziewać niczego dobrego.
— Obcy — odrzekł Halef.
— Więc nie jesteście Szyitami? Z jakiego szczepu pochodzicie?
— Przybywamy z daleka, z tamtej strony Egiptu i należymy do szczepów Mugharibeh[1]. Czemu o to pytasz?
— Ty może jesteś Mugharibeh; ale ten drugi jest Frankiem. Czemu nie wstaje?
— On jest chory; ma febrę.
— Gdzie tamci, którzy byli tu z wami?
— Poszli do Kerbeli.
— Czy i ten drugi Frank, który był z wami?

— Jest tu w pobliżu ze swymi ludźmi.

  1. Arabowie z zachodniej Sahary.