Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/302

Ta strona została skorygowana.
—   260   —

— Czyj jest ten kary?
— Tego effendi.
— Dajcie jego i broń waszą.
Przystąpił do konia i ujął go za cugle. To okazało się najlepszym środkiem na febrę, gdyż zniknęła w tej chwili i nagle znalazłem się na nogach.
— Stać! Pomówcie najpierw ze mną! Kto konia dotknie, dostanie kulą!
Przybyły cofnął się pośpiesznie, spozierając trwożliwie na rewolwer, wyciągnięty ku sobie. Tu w pobliżu takiego miasta, jak Bagdad, poznał już chyba ten rodzaj broni i musiał się jej bać.
— Żartuję tylko — powiedział.
— Żartuj z kim chcesz, tylko nie z nami! Czego chcesz tutaj?
— Zobaczyłem was i myślałem, że wam się, na co przydam.
— Gdzie macie konie? — Nie mamy wcale.
— Kłamiesz! Widzę po fałdach na twojem ubraniu, że jeździsz konno. Skąd wiesz, że znajdują się tu dwaj Frankowie?
— Słyszałem od pielgrzymów, co was spotkali.
— Znowu kłamiesz. Nie mówiliśmy żadnemu pielgrzymowi, kim jesteśmy.
— Jeżeli nam nie wierzysz, to odejdziemy.
Odeszli, patrząc łakomie na naszą broń i konie i zniknęli poza kupą rumowiska.
— Halefie, odpowiedziałeś mu bardzo niemądrze — rzekłem. — Chodźmy się przekonać, czy się rzeczywiście oddalą.
Udaliśmy się za obcymi, ale bardzo powoli, gdy bowiem ustąpił mój gniew, przyszła na mnie znowu bezsilność, a przed oczyma tak mi jęło wirować, że rozpoznawałem zaledwie najbliższe przedmioty.
— Czy widzisz ich? — zapytałem, przyszedłszy na rumowisko.
— Tak, tam biegną do swoich koni.