Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/303

Ta strona została skorygowana.
—   261   —

— Ile tych koni?
— Trzy! Czy sam tego nie widzisz?
— Nie; mam zawrót głowy.
— Teraz ich dosiedli i jadą cwałem. Stój! Allah’l Allah! Tam dalej cały oddział, który czeka na nich, jak się zdaje.
— Arabowie?
— Nie mogę rozpoznać; za daleko.
— Pobiegnij i przynieś lunetę!
Gdy Halef pobiegł do konia, starałem się przypomnieć sobie, gdzie słyszałem już głos Araba, który do nas przemówił. Ten szorstki, chrapliwy głos znałem na pewno. Wtem wrócił Halef i podał mi lunetę, ale przed moimi oczyma leżała krwawa, wirująca mgła i Halef musiał się podjąć obserwacyi. Trwało czas jakiś, zanim się zoryentował w użyciu lunety, poczem nagle zawołał:
— To Persowie!
— Ah! Czy możesz twarze rozpoznać?
— Nie. Teraz dobiegli do nich tamci i odjeżdżają wszyscy razem.
— Bardzo prędko i na zachód, prawda?
Halef potwierdził mój domysł, a ja wziąłem do rąk lunetę; zawrót już przeszedł.
— Halefie! — rzekłem — ci Persowie, to prześladowcy Hassana Ardżir Mirzy, Selim aga jest z nimi w zmowie. Wczoraj w nocy jeździł do nich, by im powiedzieć, że się rozłączamy tu, koło Birs Nimrud. Wysłali tutaj tych trzech, by się dowiedzieć, czy Hassan Ardżir już wyruszył, a teraz pośpieszą, aby nań napaść, zanim się dostanie w pobliże Kerbeli.
— Zihdi, to straszne! Dalej za nimi!
— To się rozumie. Przygotuj konie!
— Może zawołać Anglika? Widziałem, że poszedł w kierunku miejscowości, którą nazwałeś Ibrahim Chalil.
— Musimy się obejść bez niego, bo stracilibyśmy czasu zbyt wiele. Śpiesz się!
Podniosłem lunetę i ujrzałem dokładnie, jak oddział pognał na zachód. Potem wyrwałem kartkę z notatki