— Prędko jedźmy tam!
Dostaliśmy się na miejsce, którego widok wrył mi się w pamięć niezatartymi rysami. Daleko od siebie leżało pięć postaci nieruchomo na ziemi. W najwyższem rozdrażnieniu skoczyłem z konia i ukląkłem obok pierwszej. Pulsy biły mi jak młotem, a ręka drżała gwałtownie, kiedy z twarzy leżącego zdejmowałem koniec płaszcza. Był to... Saduk, niemy Saduk, który zbiegł w górach kurdyjskich.
Pośpieszyłem dalej. Oto leżała Alwah, stara, wierna piastunka, trafiona kulą w skroń. W tej samej chwili zawołał Halef przerażony:
— Waj — biada, to żona Persa!
Przyskoczyłem doń. Tak, ona to była, Dżanah, Hassana Ardżir Mirzy duma i szczęście! Ona także zginęła od strzału, a tuż obok niej leżał Hassan z wyciągniętem ramieniem, jak gdyby nawet w śmierci chciał ją trzymać i bronić. Okryty był pyłem i piaskiem, a rany jego świadczyły o straszliwych zapasach. Nawet na rękach były cięcia. Porwany bólem zawołałem:
— Mój Boże, dlaczegóż on mi nie wierzył!
— Tak — rzekł Halef — on sam winien wszystkiemu. Ufał bardziej zdrajcy, niż tobie. Ale tam jeszcze coś leży. Chodź! Zdala od reszty leżała jeszcze postać kobieca na rozoranym kopytami piasku. To była Benda.
— Allah inhal el agha; katelahum. — Niechaj Allah potępi agę; to on ją zabił!
— Nie, Halefie. Czy znasz ten sztylet, który tkwi w jej piersi? Musiałem go jej pożyczyć. Jej ręka trzyma jeszcze rękojeść. Oderwał ją od tamtych; oto ślady nóg jej wleczonych po piasku. Może go zraniła, ale potem sobie zadała śmierć, kiedy nie mogła już bronić się dłużej. Hadżi Halefie Omarze, ja także tu się położę i tu zostanę!
— Zihdi, w nich niema już życia i nie zdołamy ich obudzić, ale ich możemy pomścić!
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/307
Ta strona została skorygowana.
— 265 —