Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/308

Ta strona została skorygowana.
—   266   —

Nie odpowiedziałem nic na to. Tu zatem leżała „Zwycięzka“ blada, jak śmierć z zamkniętemi oczyma i napół otwartemi ustami, jak gdyby chciała we śnie coś szeptać. Te wspaniałe gwiazdy ócz zgasły na zawsze, z tych ust nie wyjdzie już żaden cieplejszy ton, a zimna stal musiała przerwać bicie tego czystego serca. Leżała przedemną jak przecudny kwiat ludzki, zwiędły w pierwszej chwili rozkwitu. W głowie mię paliło, zbroczona krwią równina leciała dokoła mnie, zdawało mi się, że sam wiruję dookoła własnej osi; ręce, na których wsparłem się, klęcząc, straciły podstawę i obsunąłem się powoli na ziemię. I wydało mi się, że się zapadam coraz to głębiej i głębiej, w mglistą, coraz czarniejszą otchłań. Tu nie było przestanku, nie było końca ani spodu; głębia była bezdenna; z oddalenia milionów mil usłyszałem dolatujący mię głos Halefa:
— Zihdi, o zihdi, zbudź się, abyśmy ich pomścili!
Naraz poczułem, że nie spadałem już dalej; dostałem się na miejsce, gdzie pewnie i silnie się mogłem położyć, gdzie przytrzymało mię dwoje rąk mocnych. Dotknąłem tych rąk, spojrzałem na człowieka, do którego należały i zobaczyłem mnóstwo grubych kropel, spadających na mnie z ócz jego. Chciałem mówić, ale z wielkim trudem zdołałem ledwie wykrztusić:
— Halefie, nie płacz!
— O panie, miałem cię także już za nieżywego, za umarłego z choroby i z bólu. Hamdullilah, ty żyjesz! Wstań! Tam są ich ślady; pójdziemy za mordercami i zabijemy ich! Tak, zabijemy; na Allaha przysięgam!
Potrząsnąłem głową.
— Jestem zmęczony. Daj mi koc pod głowę!
— Nie możesz już jechać, panie?
— Nie.
— Proszę cię, spróbuj!
Wierny towarzysz usiłował zapomocą myśli o zemście pobudzić moją energię, ale bez skutku. Rzucił się więc teraz na ziemię i bił się w czoło pięściami.