Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/312

Ta strona została skorygowana.
—   270   —

było jednak śladów zabicia kogoś albo zranienia. Nie mogłem nic przedsięwziąć w tej sprawie, nie będąc zdolnym do chociażby trochę większego wysiłku.
Mój wygląd musiał się pod nieobecność Halefa bardzo pogorszyć, bo widać było po nim zwiększoną o mnie obawę. Prosił też mnie usilnie, żebym wziął lekarstwo. Dobrze, lecz jakie! Chinina, chloroform, salmiak, arszenik, arnika, opium i inne rzeczy, które kupiłem w Bagdadzie, nie mogły mi niestety nic pomóc. Uważałem za najlepsze świeże powietrze, utrzymywanie skóry w czystości za pomocą kąpieli i przecięcie karbunkułu. Poniewać zaś równocześnie ostrożność nie dozwalała zostawać w tem miejscu, więc zacząłem się z Halefem naradzać, o ile to w moim stanie było możliwe.
Gdzieś w okolicy musiało się przecież znajdować źródło, lub choćby mały strumyczek. Gdy zwróciłem oczy ku wschodowi, przypuszczałem, że tam na południowej granicy ruin najprędzej będzie można znaleźć wodę. Poprosiłem zatem Halefa, by udał się w tym kierunku i przekonał się, czy mój domysł znajdzie potwierdzenie.
Usłużny ten człowiek gotów był zaraz wykonać to polecenie, ale obawiał się nieco zostawić mnie samego. Obawa ta miała wkrótce okazać się aż nadto uzasadnioną. Upłynęło z pół godziny od jego odjazdu, kiedy usłyszałem nagle tętent kilku zbliżających się koni. Odwróciłem się i ujrzałem siedmiu Arabów, z których dwaj wyglądali na zranionych. Między nimi byli i owi trzej, którzy wczoraj rozmawiali tu ze mną. Stropili się na widok trupów i zatrzymali, by się naradzić, poczem podjechali bliżej i otoczyli mnie.
— Teraz — zagadnął mię wczorajszy interlokutor — dasz nam konia i broń.
— Tak, weźcie je sobie! — odrzekłem obojętnie, nie ruszając się z miejsca.
— Gdzie ten drugi, którego teraz tu niema?
— Gdzie ci czterej, na których napadliście wczoraj nad kanałem Anana?
— Dowiesz się, gdy dostaniemy twoje zwierzę