— Dlaczego?
— I twój nóż! Jesteś mym jeńcem!
— Maszallah!
Słowo to było okrzykiem strachu, ale w tej samej chwil, zabłyszczało coś w ostrych jego rysach; poderwał konia, skręcił go i pognał precz.
— Złap mnie! — usłyszeliśmy okrzyk tego, tak szybko działającego człowieka.
Chan chwycił strzelbę i złożył się do umykającego. Ledwie miałem czas odtrącić mu lufę na bok, huknął strzał. Oczywiście, ze kula chybiła celu. Chan podniósł na mnie rękę, ale namyślił się prędko.
— Kyangar[1]! — zawołał gniewnie. — Co ty robisz?
— Nie jestem zdrajcą — odparłem spokojnie. — Chciałem nie dopuścić do tego, żebyś się stał winnym przelewu krwi.
— Ależ on powinien był zginąć! Jeśli nam ujdzie, odpokutujemy to srodze.
— Czy darowałbyś mu życie, gdybym ci go sprowadził?
— Tak, ale ty go nie schwytasz!
— Zaczekaj!
Pojechałem za zbiegiem. Nie było go już widać; ale gdy minąłem parów, ujrzałem go znowu. Przedemną rozciągała się równina, porosła krokusami i dzikimi gwoździkami, a po drugiej stronie widać było ciemną linię lasu. Jeślibym mu pozwolił dostać się do lasu, wówczas przepadłby dla mnie.
— Rih! — zawołałem, kładąc karoszowi dłoń pomiędzy uszami. Dzielne zwierzę dawno już nie było w posiadaniu pełnych sił swoich, ale na ten znak pomknęło, jak gdyby spoczywało miesiącami. We dwie minuty zbliżyłem się do Bebbeha na dwadzieścia długości konia.
— Stój! — zawołałem.
- ↑ Zdrajca.