Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/320

Ta strona została skorygowana.
—   278   —

palił. Kula wbiła się dzielnemu zwierzęciu między żebra; Dojan padł trupem, a tamte, półdzikie psy poszarpały go zupełnie na kawałki.
Miałem uczucie, jak gdyby mi najdroższego przyjaciela u boku zabito. Ach, to osłabienie! Gdybym był przy dawnych siłach, cóżbym sobie robił z tego starego powroza, który krępował mi ręce.
— Czy sam tu jesteś? — zapytał teraz dowódca.
— Nie. Mam jeszcze towarzysza — odrzekłem.
— Gdzie?
— W pobliżu.
— Co tu robicie?
— Dżuma nas podrodze opadła i położyliśmy się tutaj.
W tej otwartej odpowiedzi była jedyna możliwość wymknięcia się tym ludziom. Zaledwie wymówiłem to słowo, odstąpili odemnie z głośnymi okrzykami przestrachu. Tylko dowódca został i rzekł z gniewnym uśmiechem:
— Jesteś chytry, ale mnie nie oszukasz! Kto w drodze zachoruje na dżumę, ten już nie wyzdrowieje.
— Spojrzyj na mnie! — rzekłem po prostu.
— Wygląd twój podobny do oblicza śmierci, ale nie masz dżumy, tylko febrę. Gdzie znajduje się twój towarzysz?
— Leży nad... o słuchaj, nadchodzi!
Usłyszałem zdaleka głos, wydawany z tym zamiarem, żeby był donośnym, ale dolatywał tylko jako słowo: Rih, rih, rih, wymawiane w przejmująco fistułowym tonie. Potem zabrzmiał odgłos szalonego cwału, a w kilka sekund ujrzałem mego ogiera, pędzącego poprzez gruzy, rumowiska i zwały. Na koniu leżał Halef, obejmując lewą ręką jego szyję, prawą zaś trzymając między uszyma; ściskał w niej równocześnie jeden z dwururkowych pistoletów, na ramieniu wisiała mu strzelba.
Wszyscy Arabowie zwrócili się ku temu widowisku. Jak ten śmiertelnie osłabiony hadżi dostał się na konia! Nie miał też siły go wstrzymać i minął mnie w rozpędzie.