sło, a żebrzący derwisze utrudniali przejście. Dzieci hałasowały, tragarze kłócili się, wielbłądy wrzeszczały, konie rżały, psy szczekały, a do tego dołączało się z namiotów muzycznych trąbienie, skrzypienie, stukot i jęki wszelkich możliwych i niemożliwych instrumentów. Było to zupełnie europejskie święto strzeleckie, tylko na innym gruncie i pośród innych postaci. Nie widziałem tylko nic z właściwego strzelania z łuków. Dostrzegłem wprawdzie tu i owdzie mężczyznę lub chłopca, wypuszczającego strzałę w powietrze, lecz działo się to tak dowolnie, od niechcenia, a kogo lub co strzała trafi, to było całkiem obojętne.
Przejechaliśmy tak obok długiego szeregu handlarzy sorbetami i owocami, kiedy nagle wstrzymałem osła i jąłem nadsłuchiwać. Co to było? Czy dobrze słyszałem? Przed dużym namiotem zebrało się sporo ludzi, z wnętrza płynęły dźwięki skrzypiec i harfy, a po przygrywce zabrzmiał w najczystszem północno-czeskiem narzeczu jakiś zdarty sopran.
— Zihdi, co to jest? — spytał Halef, gdy przebrzmiała pierwsza zwrotka. — Tu śpiewa jakaś kobieta. Czy to możliwe?
Skinąłem potakująco, poczem nastąpiła druga zwrotka piosnki o winie i przysmakach, jakie dobra matka zastawia w noc wigilijną.
Nie mogłem tego ominąć, musiałem wstąpić, aby zobaczyć, czy się dobrze domyślam. Zsiadłem i dałem znak Halefowi, żeby szedł za mną. Służący został przy zwierzętach. Przecisnęliśmy się przez tłum i weszliśmy do środka. We drzwiach siedział ponury Turek z czarną brodą i mruknął do nas:
— Her kiszi bir gurusz — piastra od osoby!
Zapłaciłem wstęp i rozejrzałem się w namiocie. Wbite w ziemię pale z przygwożdżonemi do nich deskami, tworzyły ławy i stoły; dokoła stołów siedzieli na ławkach gęsto obok siebie Arabowie, Turcy, Ormianie, Kurdowie, Żydzi, chrześcijanie, Druzowie, Maroniei, Baszybożucy, Arnauci itd., pijąc sorbety lub kawę, paląc
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/348
Ta strona została skorygowana.
— 304 —