Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/35

Ta strona została skorygowana.
—   27   —

— Nie. Jestem Frank, to znaczy chrześcijanin i zabijam ludzi tylko wówczas, gdy muszę bronić swego życia przed nimi. Nie zabiłbym cię zatem, ale rozstrzelałbym na strzępy twoją rękę, którą stwierdziłeś mi twe przyrzeczenie. Emir Bejatów byłby wówczas jako chłopiec, nie umiejący władać nożem, albo jako stara baba, z której głosu nikt nic sobie nie robi.
— Panie, gdyby mi to ktoś inny powiedział, śmiałbym się, ale was mogę o to posądzić, że zaatakowalibyście mnie wśród moich wojowników.
— Moglibyśmy to istotnie uczynić! Niema między nami nikogo, ktoby się bał Bejatów.
— Czy Mohammed Emin także nie? — odpowiedział z uśmiechem.
Spostrzegłem, że tajemnica zdradzona, ale odpowiedziałem obojętnie:
— On także nie.
— A Amad el Ghandur, syn jego?
— Czy słyszałeś kiedy, że jest tchórzem?
— Nigdy! Panie, gdybyście nie byli mężami, nie przyjąłbym was do siebie, bo drogi, po których jedziemy, są niebezpieczne. Życzę sobie, byśmy je odbyli szczęśliwie!
Wieczór zapadał, i właśnie, kiedy zrobiło się już tak ciemno, że był największy czas rozłożyć się obozem, dotarliśmy do potoku, który wypływał z labiryntu skał. Tam oczekiwali czterej Bejaci, którzy nas wyprzedzili. Chan zsiadł z konia i udał się do nich, aby z nimi pomówić.
Czemu czynił to tak pokryjomu? Czy zamierzał coś, co tylko im mogło być wiadomem? Wreszcie kazał zsiąść swoim ludziom. Jeden z owych czterech poszedł przed nami naprzód między wspomniane skały. Wzięliśmy konie za cugle i w kilka chwil weszliśmy na obszerne miejsce, otoczone dokoła skałami. Było to najlepsze ukrycie, jakie tylko znaleźć było można, chociaż trochę za małe na dwustu ludzi i tyleż koni.
— Czy zostaniemy tutaj? — spytałem.
— Tak — odrzekł Hajder Mirlam.