Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/36

Ta strona została skorygowana.
—   28   —

— Ale nie wszyscy!
— Tylko czterdziestu. Reszta obozować będzie w pobliżu.
Musiałem się zadowolić tą odpowiedzią; dziwiło mię jednak, że mimo bezpiecznego położenia, w którem teraz znajdowaliśmy się, nie rozniecano ogni. Także towarzysze moi zwrócili na to uwagę.
— Ładne miejsce! — rzekł Lindsay. — Mała arena. Nie?
— Zapewne.
— Ale wilgotno tu i zimno nad wodą. Czemu nie zapalać ognisk?
— Nie wiem. Może w pobliżu znajdują się nieprzyjaźni Kurdowie.
— Co sobie z nich robić? Nikt nie może nas dostrzec. Hm! Nie podoba mi się!
Rzucił dwuznaczne spojrzenie na chana, który rozmawiał ze swymi ludźmi z widocznem usiłowaniem, żebyśmy tego nie dosłyszeli. Przysiadłem się do Mohammed Emina, czekającego widocznie na tę sposobność, gdyż zapytał mnie zaraz:
— Emirze, jak długo pozostaniemy u tych Bejatów?
— Dopóki ci się spodoba.
— Jeśli ci to na rękę, to odłączmy się od nich zaraz jutro.
— Czemu?
— Człowiek, który zamilcza prawdę, nie jest dobrym przyjacielem.
— Uważasz chana za kłamcę?
— Nie, ale uważam go za człowieka, nie mówiącego wszystkiego, co myśli.
— On ciebie poznał.
— Wiem; poznałem to po jego oczach.
— Nie tylko ciebie, lecz i Amada el Ghandur.
— Łatwo pojąć, bo syn ma rysy ojca.
— Czy to budzi w tobie jakie obawy?
— Nie. Zostaliśmy gośćmi Bejatów i nie zdradzą nas. Czemu jednak pojmali tego Bebbeha?