Zastałem mego gospodarza, oczekującego mnie w najwyższem naprężeniu. Starania jego pozostały wprawdzie bez skutku, ale sprawozdanie Halefa napełniło go otuchą. Miał już paszport i pismo do wszystkich władz policyjnych całego wilajetu damasceńskiego, oprócz tego zaś czekało dziesięciu konnych i dobrze uzbrojonych kawasów rozkazu do wyruszenia w drogę.
Opowiedziałem im wszystko, czego się dowiedziałem. Ponieważ wieczór już zapadł, uważałem za najlepsze zaczekać do rana, ale nie dopuściła do tego niecierpliwość Jakóba. Posłał po przewodnika, który umiał znaleźć drogę nawet w nocy. W gorączkowym niepokoju myślał, że wszystko robi się zbyt powoli i, zanim zdołałem pomyśleć o dotrzymaniu przyrzeczenia, danego trędowatym, postarał się już sam o to.
Tak minęło od mego powrotu kilka godzin, zanim byliśmy gotowi do drogi. Jakób wolał wynająć konie, dwa dla siebie i służącego, a jednego pod rzeczy. Ponieważ nie wiedział, dokąd pojedziemy i na jak długo, zaopatrzył się w większą ilość pieniędzy.
Pożegnanie nie zabrało zbyt wiele czasu. Księżyc w pełni już był zeszedł, kiedy zdążaliśmy „ulicą prostą“ ku bramie „Boskiej“. Przodem jechał przewodnik z właścicielem koni, potem my: tj. Jakób, jego służący, Halef, ja i obaj Irlandczycy, a za nami kawasi.
Nie zważając na straż, przejechaliśmy przez bramę. Za nią, a przed Salehieh zboczyłem ku trędowatym, których zdala ujrzałem. Przybycie nasze wyrwało ich ze snu, uradowali się wielce dużym pakietem, który dla nich spuściłem na ziemię. Pojechaliśmy dalej, a niebawem Salehieh zostało za nami; kłusowaliśmy w górę krawędzią zbocza, wiodącą do Kubbet en Nassr, tego miejsca o wspaniałym widoku, o którym już wspominałem.
Przybywszy tam do grobu mohametańskiego świętego, rzuciłem okiem na Damaszek po raz ostatni na teraz. Miasto leżało w blaskach księżycowych, jak mieszkanie duchów i widm, otoczone ciemnym pierścieniem
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/365
Ta strona została skorygowana.
— 321 —