wśród tych kolosalnych gruzów, jak mrówka; aby więc Anglika łatwiej odnaleźć, poprosiłem czausza[1] kawasów, żeby kazał swoim ludziom objechać, a ewentualnie przeszukać ruiny. Ten ociągał się z tem jednakże, ponieważ zwierzęta i ludzie musieli pierwej wypocząć.
Ale i po wypoczynku nie zamierzali jakoś panowie ci zabrać się do dzieła. Jakób z początku prosił, a potem zaczął po grubjańsku; ja także prosiłem i stałem się ordynarnym, ale wszystko było bez skutku. Wreszcie oświadczył nam czausz całkiem otwarcie, że wyśle swych ludzi, jeżeli otrzyma odpowiedni bakszysz. Jakób chciał już sięgnąć ręką do kieszeni, ale powstrzymałem go od tego.
— Wszak prawda, że otrzymałeś tych ludzi, aby ci byli pomocni? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział.
— Co masz im płacić za to? — Obowiązany jestem dawać im żywność i paszę, a każdemu z nich po trzy, czauszowi zaś po pięć piastrów dziennie.
— Pięknie. Otrzymają to, ponieważ mają ci służyć, jeżeli jednak tego robić nie będą, nie dostaną nic. Tak będzie, a jak nie, to zostawię cię tutaj i pójdę swoją drogą. Ty zaś po powrocie do Damaszku, powiesz baszy, jakich ci dał próżniaków!
— Ale co to ciebie obchodzi? — krzyknął czausz, zrywając się z miejsca.
— Mówno do mnie przyzwoiciej. Nie jestem neferem ani kawasem — odpowiedziałem. — Czy każesz zaraz wyruszyć, czy nie? Spotkamy się tam na zachodzie pod wielkim murem.
Odwrócił się, mrucząc i dosiadł konia, a reszta za nim. Po wydaniu cichym głosem rozkazów, rozjechali się wszyscy.
Potok wił się po szerokiem polu. Pomyślałem sobie, że obcy, który ma ze sobą konie, szukać będzie pobliża
- ↑ Sierżant.