— Ale jak będzie ze światłem? — spytałem.
— Przyniosę — rzekł kodża-basza.
— Z miasta? To potrwa za długo!
— Nie, całkiem z blizka. Tam po drugiej stronie ruin mieszka panbukdżi[1], który ma kilka lamp.
Poszedł, a my umówiliśmy plan wyprawy.
Zarówno wejście, którem wszedłem, jako też wyjście, którem wyszedłem, należało obsadzić. Przy rzeczach musiał także ktoś zostać. To wymagało razem trzech osób. U wyjścia wystarczała jedna osoba, ponieważ, wchodząc tędy, uniemożliwialiśmy prawie całkiem ucieczkę temu, któregośmy szukali, ale u podwójnej kolumny potrzeba było dwu osób. To razem z jednym lub nawet dwoma przy kosztownościach wynosiło co najmniej cztery osoby. Reszta, t. j. czterech, czy pięciu, miała zejść na dół, aby zbiega przytrzymać.
Jak tu role rozdzielić? Ja musiałem pójść w głąb, a ponieważ Halef dobrze się skradał, więc wybrałem jego na towarzysza, oraz kodża-baszę, ze względu na jego urzędowy charakter. Jako czwarty ofiarował się Lindsay, ale nie przyjąłem go, prosząc, żeby został przy rzeczach. Szło o dopilnowanie kosztowności, dla których przedsięwzięliśmy to wszystko, Nie zgodził się, a gdy drudzy poczęli nalegać, musiałem przystać.
Pozostać miał zatem Jakób jako właściciel kosztowności i służący Lindsaya. U podwójnej kolumny mieli stanąć obaj Irlandczycy, a koło wyjścia służący Jakóba. Właściciela koni nie mogliśmy użyć, gdyż był w mieście z wierzchowcami.
W ten sposób dokonaliśmy podziału. Ja wziąłem za pas pistolety, jako jedyną broń oprócz noża, Bill sztuciec, a Fred moją strzelbę. Następnie oddano każdemu jego posterunek. Od mego powrotu upłynęło zapewne z pół godziny, zanim stanąłem znowu obok krzaku jałowca. Kodża-basza i Lindsay nieśli lampy jeszcze nie
- ↑ Farbiarz bawełny.