Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/40

Ta strona została skorygowana.
—   32   —

Omal że nie wyśmiałem go na głos. Naiwniejszego żądania nie mógł mi postawić. Nie zważałem wcale na jego życzenie i pytałem dalej:
— Więc nie wiecie, gdzie jest chan razem z innymi?
— Nie wiemy rzeczywiście.
— Przecież musiał mieć jakiś powód do odejścia!
— Tak jest.
— Co to za powód?
— Panie, tego nam nie wolno tobie powiedzieć.
— Dobrze. Zobaczymy, kto teraz ma prawo rozkazu, chan czy ja...
Przerwał mi Halef, donosząc, że istotnie widać tylko czterech Bejatów.
— Stoją tam w kącie — rzekł — i nam się przysłuchują, zihdi.
— Niech stoją! Powiedzno, czy twoje pistolety nabite?
— Czy widziałeś je kiedy w innym stanie?
— Dobądź ich i jeśli ten człowiek nie odpowie mi na pytanie, które mu po raz ostatni postawię, wpakujesz mu w łeb kulę. Czy zrozumiałeś?
— Nie bój się, zihdi! Dostanie dwie kule zamiast jednej!
Dobył broni z za pasa i jął bawić się czterema kurkami. Zapytałem Bejata jeszcze raz:
— Czemu chan się oddalił?
Na odpowiedź nie czekałem ani chwili.
— Aby napaść na Bebbehów.
— Na Bebbehów? Okłamał mię zatem Powiedział, że chce odwiedzić Dżiafów.
— Panie, chan Hajder Miriam nie kłamie nigdy! Mamy się istotnie udać do Dżiafów, skoro nam się napad uda.
Teraz przyszło mi to na myśl, o co mię chan pytał: czy jestem przyjacielem, czy też wrogiem Bebbehów. Dał mi u siebie ochronę, a zarazem chciał mi ułatwić zachowanie bezstronności w wypadkach, które miały nastąpić.