Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/400

Ta strona została skorygowana.
—   350   —

zapalone, a ja i Halef szliśmy przodem. Na dole zostawiliśmy obuwie pod schodami i zaczęliśmy się skradać.
Prowadziłem Halefa za rękę. On sunął prawą ręką po ścianie, ja zaś lewą tak, że nam nic ujść nie mogło. Niemiłe było to, że kodża-baszy trzaskały podczas stąpania palce u nóg.
Doszliśmy do skrzyżowania kurytarzy. Tam dałem idącym za nami szturchnięciem znak, żeby się zatrzymali i położyłem się z Halefem na ziemi, aby doczołgać się do miejsca, na którem zostawiłem zbiega. Umówiliśmy się, że każdy z nas pochwyci jednę z uzbrojonych jego rąk, a równocześnie tamci dwaj nadbiegną, aby go związać.
Powoli dostaliśmy się na miejsce, ale... jego już tam nie było. Co teraz? Czy położył się przed którymś z trzech innych kurytarzy? Zbadaliśmy to także, ale nie znaleźliśmy go. Musiał być w jednym z tych trzech kurytarzy, ale dalej. Wróciliśmy do towarzyszy, oczekujących z naprężeniem naszego wołania o pomoc.
— Już go tu niema — szepnąłem. — Wróćcie cokolwiek i zapalcie lampy, ale stańcie przed niemi, żeby blask ich nie wpadał do innych kurytarzy.
— Co teraz zrobicie, master? — spytał Lindsay.
— Przeszukamy te trzy kurytarze.
— Bez lampy?
— Tak. Światło lampy byłoby dla nas niebezpieczne, gdyż łatwo miałby nas na celu, pomijając już to, że musiałby nas dostrzec zdaleka.
— Ale gdy go znajdziecie, a nas nie będzie?
— Będziemy sobie musieli jakoś poradzić.
Poszliśmy najpierw do kurytarza, w którym znalazłem studnię. Zajmując całą jego szerokość, zrobiliśmy bez próbowania gruntu, ze dwieście kroków, ale potem należało być ostrożnym. Dotarliśmy do dziury, nie spotkawszy Abrahima.
Zwróciliśmy się więc do drugiego kurytarza. Tu trzeba było mieć się na baczności, aby nie narazić się na niebezpieczeństwo. Czołgaliśmy się więc z kwadrans,