coś łomotać za nimi; oni, spojrzawszy poza siebie, zobaczyli, że wali się ściana rumowiska. Przypuszczali, że runie cała olbrzymia ruina i uciekli czemprędzej. Ponieważ jednak spodziewany upadek nie nastąpił, wrócili zwolna i chcieli właśnie wejść do środka, aby szkodę oglądnąć, gdy nagle wyjechał z jamy naprzeciwko nich jeździec; był to Abrahim Mamur. Cofnęli się w przerażeniu, a on skorzystał z tego i pognał cwałem. Jakób jednak połapał się szybko, porwał pierwszą lepszą flintę, wyciągnął z jamy drugiego Lindsayowego konia i pognał za zbiegiem, posławszy za nim wpierw bezskutecznie dwie kule.
To było zdumiewające! Nie chciało mi się prawie wierzyć, ale wszedłszy do jamy, znaleźliśmy dowody, że powiedziano nam prawdę. Pierwszy rzut oka padł na miejsce, gdzie leżała paczka z klejnotami; zniknęła. Brakowało także obudwu koni Lindsaya, a między nimi dobrego wierzchowca.
— Ah! Oh! Precz! — zawołał Lindsay. — Za nim! Prędko! Yes!
Chwycił trzeciego konia, ale ja ująłem go za ramię.
— Ależ dokąd, sir Dawidzie?
— Za tym drabem!
— Czyż wiecie, gdzie on?
— No!
— Więc bądźcie tak dobrzy i zostańcie tutaj, dopóki Jakób nie wróci. Od niego dowiemy się bliższych szczegółów.
— Zihdi, co to jest? — rzekł Halef, podając mi małą czworokątną kartkę papieru.
— Gdzie to leżało?
— Było przylepione do konia.
Papier był jeszcze rzeczywiście wilgotny. Przylepiono go śliną koniowi do czoła, a zawierał słowa: „Dinle-dim, hop iszit-dim“[1]. To było bezczelne. Tu w jamie
- ↑ Podsłuchałem wszystko.