Zbliżywszy się do miasta, zobaczyliśmy zgrabną goelettę, wypływającą właśnie z portu. Czyżby już było za późno? Czyżby Abrahim Mamur znajdował się już tam na pokładzie? Natężając konie, pognaliśmy na dół, a potem poza miasto do El Miny. Tam wziąłem lunetę i zwróciłem ją na statek. Był jeszcze dość blizko, tak, że mogłem rozpoznać oblicza ludzi, patrzących na ląd. Tak, stał tam, na tylnym pomoście; poznałem go i jąłem walić gniewnie nogami o ziemię. Obok mnie stał brudny turecki majtek.
— Co to za statek? — spytałem.
— Maszallah! Żaglowiec! — odrzekł, odwracając się do mnie plecyma z żeglarską pogardą.
Nieco z boku stał stary limandar[1], który wyróżniał się odznaką. Przedłożyłem mu to samo pytanie i dowiedziałem się, że to „bouteuza“ z Marsylii.
— Dokąd?
— Do Stambułu.
— Czy odchodzi tam wnet jaki statek?
— Niema żadnego.
A no masz! Staliśmy na wybrzeżu, nie wiedząc, co począć. Anglik klął po angielsku, Irlandczycy mu pomagali, Jakób po kurdyjsku, a ja byłbym mu pomagał, ale to byłoby się na nic nie przydało.
— Musimy się udać do Biruty. Tam zastaniemy pewnie jakiś statek, odchodzący do Stambułu — poddałem myśl.
— Czy sądzisz, że tak będzie istotnie? — zapytał Jakób Afarah.
— Jestem tego pewien.
— Ależ ty miałeś się udać do Jerozolimy!
— Będzie czas na to i później. Nie uspokoję się, dopóki nie dowiem się, czy klejnoty dla ciebie przepadły, czy też nie.
Halef, mój hadżi, zapytał, czy go wezmę ze sobą. To się samo przez się rozumiało, tak samo, jak
- ↑ Dozorca portowy.