Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/410

Ta strona została skorygowana.
—   360   —

i to, że Lindsay nie pozwoli nam samym podróżować. Jakób i Lindsay zapłacili, każdy swojemu przewodnikowi i właścicielowi najętych koni. Wzięliśmy innych ludzi i zwierzęta i ruszyliśmy w drogę nazajutrz.
Przybywszy do miasta portowego, dowiedzieliśmy się, że amerykański szoner ma odjechać do Stambułu. Obejrzeliśmy ten statek. Kil miał silnie zbudowany i ostro zakończony, a zaopatrzony był podostatkiem w liny, był więc dobrym żaglowcem, któremu można było się powierzyć, jeżeli kto nie miał obawy przed odrobiną chwiania. Pomówiliśmy z kapitanem i zgodziliśmy się z nim.
Żegnaj, żegnaj, dumny Libanonie! Tym razem przeszedłem obok ciebie nieuważnie.
Do widzenia innym razem!


ROZDZIAł VII.
W Stambule.

W jednym z pokoi hotelu „De Pest“, na Perze, siedziało dwu mężczyzn i popijali sławnego rustera, podanego przez gospodarza, pana Totfaluszi, a nudzili się, jak się zdawało, okropnie.
Nie wyglądali zbyt elegancko. Zewnętrzna powłoka jednego składała się z wysokich, silnych, juchtowych butów, brunatnych spodni i bluzy, ogorzałego oblicza i brunatnych beduińskich rąk. Drugi ubarwiony był cały na szaro, z wyjątkiem nosa, przedstawiającego się stale w przyjemnej purpurze. Pili i palili, palili i pili w najgłębszem milczeniu. Czy była to istotnie zwykła nuda, czy też zaprzątały ich wielkie, dla świata groźne, ideje, na które język ludzki, szczęściem, niema odpowiedniego wyrazu?
Zachodziła tu widocznie ta druga okoliczność, nagle bowiem szary mąż otworzył usta, potrząsnął nosem i zamknął oczy. Nie mógł wstrzymać się dłużej; jedna z wiel-