jacielowi w Damaszku bardzo cenne kosztowności. Ścigaliśmy go, ale przybyliśmy do Tripoli niestety w chwili, kiedy pan wypływał już na pełne morze. Dopiero w Birucie nastręczyła nam się sposobność udania się za panem. Oto powody mej wizyty na pańskim statku.
Kapitan potarł brodę w zamyśleniu.
— Żal mi bardzo pańskiego przyjaciela, ale nie wiem, czy przydam się panu na co mimo najlepszych chęci.
— Ten człowiek wysiadł zaraz?
— Natychmiast. Ach! przypominam sobie, że zawołał hammala[1] na pokład, aby mu zaniósł rzeczy. Nie było tego wiele, miał tylko jedną paczkę. Hammala poznałbym łatwo. Ów człowiek nazywał się Afrak Ben Hulam.
— To fałszywe nazwisko!
— Prawdopodobnie. Niech pan jeszcze przyjdzie na pokład. Przyrzekam panu pomówić z tym hammalem, jeżeli go tylko spotkam.
Odszedłem. Reszta oczekiwała mnie na brzegu. Jakób Afarah stanął na czele, aby zaprowadzić nas do domu brata. Ani ja, ani Lindsay, nie mieliśmy zamiaru korzystać z jego gościnności, ale mogliśmy mu się przedstawić.
Wielki kupiec Maflej mieszkał w pobliżu nowego meczetu Jeni Dżami, ale zewnętrzna strona domu nie pozwalała wnosić o jego bogactwie. Wprowadzono nas bez wymieniania nazwisk do selamliku, gdzie nie długo czekaliśmy na ukazanie się pana domu.
Zdumiał się widocznie tak licznemi odwiedzinami, ale poznawszy brata, zapomniał o ciężkiej muzułmańskiej powadze i pośpieszył wielkim krokiem, by go uścisnąć:
— Maszallah, mój brat! Czy Allah zsyła na oczy moje światło rzeczywiste?
— Widzisz dobrze, mój bracie!
- ↑ Posługacz.