szczurów i oddarte kawały koniny wydzielały straszny fetor. Sępy i psy, to jedyne stworzenia, dbające o złagodzenie tych nieznośnych stosunków. Z trudnością mijaliśmy hammali, niosących wielkie kamienie, deski i belki przez zaniedbane ulice, a ilekroć natknął się na nas osio objuczony, gruby muzułmanin na koniu, lub zaprzężony wołami wóz z kobietami, wówczas było sztuką prawdziwą przejechać i nie zostać zmiażdżonym.
Tak dostaliśmy się nareszcie do św. Dymitra. Tutaj zsiedliśmy i oddaliśmy konie naszym atdżiom[1]. Najpierw pokazał mi Jüterbogczyk swoje mieszkanie. Leżało w tylnej części napół zapadłej chałupy, bardziej podobne do chlewa, niż do ludzkiego mieszkania. Drzwi tworzyło kilka zlepionych arkuszy papieru, okno było po prostu dziurą, wybitą w ścianie, umeblowanie zaś stanowił bezuchy dzbanek z siatką pajęczą na otworze i kawał podartego żagla, służący za otomanę i łoże.
Nic nie mówiąc, oglądnąłem to smutne urządzenie i wyszedłem za nim znów na ulicę. Zaprowadził mnie do domu, którego strona zewnętrzna nie zapowiadała nic dobrego, a wnętrze potwierdzało tę zapowiedź w zupełności. Była to jedna z owych greckich winiarni i kawiarni zarazem, w których życie ludzkie równa się zeru, których gości nie podobnaby opisać wedle tego, jak i z czego żyją.
Nie zatrzymując się w pierwszych pokojach, zaprowadził mię golarz do tylnej komnaty, gdzie grano w karty i palono opium. Palacze w rozmaitych stadyach odurzenia leżeli na słomianych poduszkach, biegnących wzdłuż obu ścian na podłodze. Jakiś stary drab zajęty był właśnie zapalaniem tej trucizny. Jego postać kościotrupia wyprostowała się z żądzy; oczy, zwykle zamglone, iskrzyły się teraz, a ręce drżały. Zrobił na mnie wstrętne wrażenie. Obok leżał młody, dwudziestoletni zaledwie młodzieniec, pogrążony w snach odurzenia. Uśmiechał się, jak gdyby znajdował się w siódmem niebie Mahometa;
- ↑ Wynajemcy koni.