pilśniowych czapkach na głowie, zupełnie takich, jakie u nas noszą klowni podczas przedstawień cyrkowych. Jedni z nich palili, drudzy przygotowywali toaletę do zbliżającego się tańca, a inni siedzieli pogrążeni w sobie, bez ruchu, jak posągi.
Stąd udaliśmy się do pawilonu, a to najpierw do czworobocznego przedpokoju, z którego wchodziło się do ośmiokątnej sali głównej. Dach jej tworzyła na smukłych kolumnach wsparta kopuła, a tył sali zajmował szereg wielkich, otwartych okien. Podłoga była z gładkich, jak lustro parkietów. Dokoła wszystkich ośmiu ścian sali biegły dwa szeregi lóż: jeden równo z podłogą, a drugi w połowie wysokości ściany. Kilka z górnych lóż opatrzonych było kratą złoconą i przeznaczonych dla niewiast. W jednej znajdował się chór. Wszystkie loże były zajęte; my zasiedliśmy także w jednej z dolnych.
Zaczęła się komedya, mająca uchodzić za nabożeństwo.
Głównymi drzwiami weszło ze trzydziestu derwiszów z kierownikiem na czele. Był to stary, siwobrody człowiek, w długim, czarnym płaszczu. Reszta miała kapoty brunatne i stożkowate czapki na głowach. Powoli, w pełnej godności postawie, obeszli salę po trzykroć do koła, poczem usiedli w kuczki: przewodnik naprzeciw drzwi, a reszta w dwu półkolach na prawe i lewo od niego. W tej chwili zaczęła się muzyka, której dysharmonia rozdzierała mi uszy, a zarazem zabrzmiał śpiew, zdolny, wedle słów poety, „kamienie skruszyć, a ludzi o szaleństwo przyprawić“.
Po tych dźwiękach jęli derwisze wybijać rozmaite pokłony, częścią do siebie, częścią przed przewodnikiem. Kołysali się z podwiniętemi nogami na prawo i lewo, naprzód i wstecz, wykręcali w biodrach górną część ciała, przekrzywiali głowy, wywijali rękami, załamywali je i klaskali, rzucali się płasko na ziemię i uderzali przytem o nią czapkami tak, że słychać było kłapanie.
To była pierwsza część tej osobliwej uroczystości,
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/426
Ta strona została skorygowana.
— 376 —