turban, nos i fajka, ale wszystko, z wyjątkiem nosa, mogło być w użyciu już za czasów Matuzalema. Z pantofli wyzierały wszystkie dziesięć palców w rozrzewniającej zgodzie; kaftan nie był już materyą, lecz brudem, turban wyglądał, jak olbrzymia pomarszczona śliwka, a cybuch był tak pogryziony, że została sama fajka z wbitą w nią wydrążoną sępią kością, która nie dała się przegryźć tak łatwo. Zresztą kaftan dawno już nie miał rękawów, a skrupulatność, z jaką nim właściciel owijał się i podnosił kołnierz, nakazywała przypuszczać, że stanowił jedyne jego okrycie.
Człowiek ten nazwał mię „panem“, dałem mu więc ten sam tytuł:
— Czy to pan jest właścicielem tego domu?
— Nie, ale jego wysokość może być przekonanym, że mimo to nie należę do ubogich podupadłych.
— Proszę — przerwałem mu — odpowiadaj pan na moje pytania jak najkrócej! Do kogo ten dom należy?
— Do bogatego furundżiego[1] Mohammada w Khassim Pasza; odziedziczył go.
— A co pan tutaj robi?
— Pilnuję domu i czekam na lokatora.
— Co pan za to dostaje?
— Dziennie piastra i za pół piastra chleba.
— Czy w tym domu nikt nie mieszka?
— Tak; tylko ja mieszkam tu obok.
— Ile czynszu żąda piekarz?
— Dziesięć piastrów na tydzień, płatnych z góry.
— Pokaż nam pan pokoje!
Otworzył najpierw obie furty parterowe, i ujrzeiśmy dwie piwniczne jaskinie, w których nie było nic prócz brudu i robactwa. Następnie wydrapaliśmy się po schodach i dostaliśmy się do trzech izb, z których pierwsza przypominała gołębnik, druga kurnik, a trzecia jamę króliczą.
— Tu jest selamlik, tu izba mieszkalna, a tutaj
- ↑ Piekarz