— Jakże to?
— To nie jest skała, lecz dwa głazy, a w wązkim otworze między nimi stoi krzak.
— Ah! To może nam przynieść wielką korzyść. Czy Bejaci wiedzą coś o tem?
— Zdaje mi się, że nie, bo nie zważali na mnie, kiedy tam byłem.
— Czy otwór jest bardzo wązki?
— Można przejechać konno.
— A jaki jest teren poza tem?
— Nie wiem; nie mogłem tam zajść.
Było to tak ważne, że musiałem zaraz wybadać. Zwróciłem uwagę towarzyszy na mój zamiar i opuściłem obozowisko. Obszedłszy dokoła, zwały skalne, znalazłem wreszcie z trudem miejsce z krzakiem między dwiema skałami. Zamaskowany nim otwór miał ze dwa metry szerokości, a poza nim znajdowało się wprawdzie dużo porozrzucanych po ziemi głazów, lecz za dnia można było konia wśród nich przeprowadzić.
Nie wiedząc, co nas może spotkać, dobyłem noża i porobiłem na pieńkach krzaka tak głębokie zacięcia, że musiał upaść, gdyby się koń po nim tylko przesunął. Oczywiście, stało się to wśród wielkiej ostrożności, aby Bejaci nic nie zauważyli. Po tem wszystkiem wróciłem do obozu i postawiłem Halefa u wejścia z poleceniem doniesienia natychmiast, jeżeliby się kto zbliżył.
— Co znalazłeś, effendi? — spytał Mohammed.
— Znakomite wyjście na wypadek, gdyby nam przyszło oddalić się bez pożegnania.
— Przez krzak?
— Tak. Przeciąłem go. Skoro tylko jeden jeździec naciśnie go koniem, upadnie, a reszta będzie już miała drogę wolną.
— A czy potem są jeszcze kamienie?
— Są duże złomy, poprzerastane krzewiną i ostami, ale przy świetle można wcale dobrze przejechać.
— Czy sądzisz, że nam będzie potrzeba tej drogi?
— Nie wiem, ale przeczuwam. Nie śmiej się ze
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/44
Ta strona została skorygowana.
— 36 —