Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/441

Ta strona została skorygowana.
—   391   —

trupa na wodzie. Często przychodzą też całe oddziały ludzi bez latarń, obładowanych rozmaitemi rzeczami, które wnoszą do domu. Potem się dzielą.
— Powiada pan, że się nikt o ten dom nie troszczy, a jednak wie pan o wszystkiem tak dokładnie. Czy pan może także kiedy już podsłuchiwał?
— Effendi, tego nikomu powiedzieć nie mogę; byłbym zgubiony!
— Mnie także nie?
— Panu już wcale nie, bo mógłby pan zrobić to samo, co ja, i stałoby się z panem to samo, co z tamtym powieszonym.
— Może pan tylko mówi, że coś widział, by mnie nastraszyć!
— Effendi, ja nie kłamię, na prawdę!
— I ja tak myślę, ale może się panu śniło.
To poskutkowało. Stary nie chciał uchodzić ani za kłamcę, ani za marzyciela i rzekł:
— Ja nic nie mówię, ale proszę nie ruszać ani drąga, ani deski.
— Jakiej deski?
— W prawej ścianie pańskiego selamliku wisi tylko jedna deska na gwoździu, wbitym w samej górze i dla tego można ją dołem odsunąć. Za deską jest mały odstęp, za którym znajduje się drewniana ściana domu sąsiedniego. Tam także niema gwoździa; sam go wyjąłem. Jeśli się usunie deskę na bok, to można zaglądnąć do komnaty, w której leżą palacze opium, a obok słychać brzęk szklanek, oraz śmiechy chłopców i dziewcząt.
— Byłeś pan więc bardzo nieostrożny! A gdyby tak po drugiej stronie byli zobaczyli, że deski się rozłażą?
— Chciałem wybadać, co tam robią, więc musiałem gwóźdź wyjąć.
— Można to było inaczej i lepiej zrobić. Trzeba było tylko wywiercić małą dziurkę w desce domu sąsiedniego, którejby nie zauważono z tamtej strony.
— Byłbym za mało widział.