Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/45

Ta strona została skorygowana.
—   37   —

mnie, Mohammed Eminie! Już w dzieciństwie miałem pewną zdolność przeczuwania, która zwracała moją uwagę często na rzeczy bardzo odległe.
— Wierzę ci. Allah jest wielki!
Radośnych rzeczy nigdy nie przeczuwam. Czasem jednak ogarnia mię jakiś niepokój i lęk, jak gdybym popełnił coś złego, coś, czego następstwa bywają dla winowajcy groźne. Wówczas dzieje się zwykle coś, co mi przynosi szkodę. A ilekroć potem porównam czas wystąpienia u mnie owej nieokreślonej obawy z czasem zaistnienia niebezpieczeństwa, to zgadzają się doskonale, przekonywam się bowiem, że niebezpieczeństwo zaczęło się w tej samej chwili, w której mię opadła obawa.
— Uważajmy więc na ostrzeżenie, które ci zsyła Allah!
Obawy moje udzieliły się towarzyszom. Rozmowa utknęła i leżeliśmy w milczeniu obok siebie, dopóki nie nastał dzień. Ledwie jednak rozjaśniło się na tyle, że można było okiem w dal rzucić, nadbiegł Halef z wiadomością, że zobaczył wielu jeźdźców. Dokładnie liczby ich nie mógł rozeznać.
Przystąpiłem do konia, wyjąłem z torby dalekowidz i poszedłem za Halefem. Gołem okiem widać było na równinie mnóstwo ciemnych postaci, ale przez lunetę mogłem je rozróżnić dokładniej.
— Zihdi, kto to? — spytał Halef.
— To Bejaci.
— Ale ich niema tak wielu!
— Wracają z łupem. Prowadzą z sobą trzody Bebbehów. Zdaje się, że chan jedzie przodem z mniejszą gromadą, przybędzie więc prędzej niż reszta.
— Cóż poczniemy teraz?
— Hm! Zaczekaj! Powiem ci później.
Wróciłem do towarzyszy i doniosłem im, co widziałem. Byli taksamo jak ja przekonani, że nie mamy potrzeby obawiać się chana. Nie mogliśmy nic innego jemu zarzucić, prócz tego, że nam nie dał znać o swym zamiarze. Gdyby był to uczynił, nie bylibyśmy się doń