Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/458

Ta strona została skorygowana.
—   402   —

ścia; była pełna dziewcząt i chłopców, którzy klęczeli błagalnie na ziemi.
— Warta pod drzwi! — ryknął oficer.
Skoczył ku drzwiom, a ja za nim. Wtem zderzyliśmy się z Omarem, biegnącym z przeciwka.
— Niema go na górze! — sapał. — Muszę zbiec na dół!
Zemsta krwi zapędziła go przed nami wszystkimi aż na sam koniec wyższego piętra.
— Kto tam na górze? — spytał oficer.
— Przeszło dwudziestu drabów, całkiem w tyle. Nie znam żadnego z nich.
Pchnął nas na bok i pośpieszył na dół. My natomiast przebiegliśmy kilka pokoi, jasno oświetlonych. Napad nastąpił tak nagle, że nie miano czasu świateł pogasić. Słyszałem później, że stróż przy bramie na widok żołnierzy wystrzelił natychmiast z pistoletu, a sam zniknął w mrokach kurytarza. My nie słyszeliśmy tego wystrzału wśród łoskotu uderzeń kolbami. Doszedł on natomiast do uszu mieszkańców tego domu, a że był pewnie umówionym znakiem najwyższego niebezpieczeństwa, przeto rzucili się oni czemprędzej do ucieczki. To był powód, dla którego zastaliśmy pierwsze pokoje już próżne.
W końcu dotarliśmy do drzwi ostatniego pokoju. Były zabarykadowane. Gdy żołnierze byli zajęci, aby je kolbami roztrzaskać, zagrzmiał ze środka również głośny łoskot. Drzwi były mocne i opierały się zbyt długo. Popędziłem przez wszystkie pokoje z powrotem do naszego mieszkania, by zabrać strzelbę, miałem bowiem przy sobie tylko rewolwer i pistolety. Noże zabrał Omar.
Gdy wróciłem ze strzelbą, była w drzwiach dopiero mała szpara zrobiona. Może dlatego były tak trwale zbudowane, że ta komnata miała być ostatniem schronieniem i musiała być lepiej zabezpieczoną. Ściany także nie były z drzewa, lecz z cegły.
— Precz! — zawołałem na ludzi. — Puśćcie mnie do tego!