Moja strzelba, z której biłem niedźwiedzie, była w każdym razie lepszym taranem, niż lekkie tufenki sułtańskich obrońców ojczyzny. Już pierwsze uderzenie kolbą, silnie żelazem okutą, zrobiło wyłom. Jeszcze trzy zamaszyste ciosy, a drzwi poszły w drobne drzazgi. W tej chwili huknęła salwa z przeszło dziesięciu sztuk broni palnej. Kilku żołnierzy padło na ziemię, mnie jednak, ponieważ dla uderzania kolbą stałem z boku, nic się nie stało. Zobaczyłem właśnie, jak oficer z dobytym pałaszem wpadł do pokoju i już chciałem rzucić się za nim, kiedy stanąłem, nadsłuchując.
— Zihdi, na pomoc, prędzej, prędzej! — usłyszałem, mimo zgiełku, głos Halefa, dolatujący z podwórza.
Mały hadżi znajdował się widocznie w niezwykłem niebezpieczeństwie, należało więc pospieszyć do niego. Znowu przez ten szereg pokoi do naszego mieszkania, potem przez nasze izby i schodami na podwórze: ta droga była zbyt długa; mogli mi tymczasem zabić Halefa. Już po raz drugi usłyszałem jego wołanie, tym razem natarczywsze. Skoczyłem ku drewnianej ścianie, stojącej na boku naszego podwórza i wywaliłem kolbą odrazu kilka desek.
— Wytrzymaj, Halefie! Idę! — krzyknąłem.
— Prędko, zihdi, ja mam go! — zabrzmiało z dołu.
Stare spróchniałe deski spadły na ziemię. Na dole panowały głębokie ciemności, błyskały tylko wystrzały i rozbrzmiewały zmięszane dzikie przekleństwa. Nie było czasu na wahanie. Zamierzyłem się i skoczyłem na dół w ciemności. Nie było wprawdzie wysoko, ale na ziemię dość ciężko upadłem, zerwałem się jednak szybko.
— Halefie, gdzie ty? — zawołałem.
— Tu w bramie!
Rzeczywiście! Waleczny hadżi wziął sobie do serca słowa, powiedziane przezemnie do oficera i zamiast pójść za nami do sąsiedniego domu, pośpieszył na dół do naszej bramy. I dobrze zrobił. Ludzie bowiem zbici w ostatnim pokoju, załamali cienką ścianę i skoczyli na nasze podwórze. Połowa ich już była na dole, kiedy ostatecznie
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/459
Ta strona została skorygowana.
— 403 —