Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/46

Ta strona została skorygowana.
—   38   —

przyłączyli, gdyż oczywiście narażaliśmy się na niebezpieczeństwo, pokazując się w towarzystwie rabusia. Postanowiliśmy przyjąć go ostrożnie, lecz uprzejmie.
Uzbrojony zupełnie wróciłem do Halefa.
Chan jechał cwałem na czele swego oddziału i zanim upłynęło pięć minut, zatrzymał konia przedemną.
— Sallam, emirze! — pozdrowił. — Zdziwiłeś się zapewne, nie widząc nas przy sobie. Miałem załatwić bardzo pilny interes, który się też udał. Spojrzyj za siebie!
Patrzyłem mu tylko w twarz.
— Kradłeś, chanie Hajder Mirlanie!
— Kradłem? — spytał wielce zdumiony. — Czy ten, kto nieprzyjaciołom swym zabiera, co może, jest złodziejem?
— Chrześcijanie powiadają, że jest złodziejem, a ty wiesz, że jestem chrześcijanin. Dlaczego jednak milczałeś wobec nas?
— Bo bylibyśmy się stali w takim razie wrogami. Byłbyś nas opuścił.
— Oczywiście.
— I byłbyś ostrzegł tych Bebbehów?
— Nie byłbym ich szukał, zwłaszcza że nie wiedziałem, na jaki obóz i jaką miejscowość napadniesz; gdyby mię jednak spotkał był jaki Bebbeh, byłbym mu doniósł o tem, co mu groziło.
— A widzisz, emirze, że mam słuszność! Mogłem tylko postąpić dwojako, albo zamilczeć o moim zamiarze przed tobą, albo wziąć cię do niewoli i zatrzymać przemocą dopóty, dopókiby się to wszystko nie stało. A ponieważ byłem twoim przyjacielem, uczyniłem to pierwsze.
— Ja jednak poszedłem w nocy do obozu do tych dziesięciu ludzi, których tam pozostawiłeś — brzmiała moja spokojna odpowiedź.
— Czego od nich chciałeś? — spytał chan.
— Wziąć ich do niewoli.
— Allah! Czemu?
— Ponieważ dowiedziałem się, że nas opuściłeś.