Wszedłszy do wskazanej izby, nie posiadającej nic, prócz jednego materaca, ujrzałem na nim golarza, bladego jak śmierć i z zapadłymi policzkami. Ten stan chorego dowodził niezbicie, że pchnięcie jest niebezpieczne. Pochyliłem się nad nim.
Dziękuję za to, że pan przychodzi! — wyrzekł powoli i z trudnością.
— Czy wolno panu mówić? — spytałem.
— Nic mi już nie zaszkodzi! Już po mnie!
— Nie trać pan otuchy! Czy lekarz nie zostawił panu żadnej nadziei?
— To konował.
— Każę pana przenieść na Perę. Czy ma pan certyfikat ochronny posła pruskiego?
— Nie. Nie chciałem tu uchodzić za Franka.
— Skąd był ten człowiek, z którym się pan posprzeczałeś?
— Ten? Oh, pan tego nie wie? Mam go szukać dla pana! To był Abrahim Mamur!
Odskoczyłem, usłyszawszy to imię.
— To nie może być, on już nie żyje!
— Nie żyje? Chciałbym, żeby tak było!
To było osobliwe; teraz na łożu śmierci nie mówił już golarz berlińskim dyalektem, jak przedtem, lecz najczystszą niemiecczyzną.
Uderzyło mię to oczywiście.
— Opowiadaj pan! — prosiłem.
— Byłem tutaj jeszcze późno w noc; wtem nadszedł on całkiem mokry, jak gdyby pływał w ubraniu. Poznałem go natychmiast, ale on mnie nie. Zbliżyłem się do niego i piliśmy razem, a potem graliśmy i ja przegrałem. Byłem pijany i zdradziłem się może, że znam go i chcę wybadać. Nie miałem pieniędzy i dlatego posprzeczaliśmy się. Chciałem panu zrobić przyjemność i zakłuć go, ale był zręczniejszy odemnie. Oto i wszystko!
— Nie chcę pana ganić; to do niczego nie doprowadzi, a pan słaby. Nie zauważył pan, czy gospodarz zna się z Abrahimem Mamurem?
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/469
Ta strona została skorygowana.
— 413 —