Nie wiedziałem, co się mogło stać z nami, dlatego uwięziłem wszystkich pozostałych Bejatów, by ich użyć jako poręki za nasze bezpieczeństwo.
— Panie, jesteś bardzo przezornym człowiekiem, ale mogłeś mi zaufać. Co uczyniłeś z tym Bebbehem?
— Nic. Nie widziałem go nawet, bo uciekł.
Chan zbladł i zawołał:
— Derigh![1] To nie może być! To gotowo mi popsuć wszystko. Puść mię do tych psów, które spały zapewne, mając obowiązek czuwać.
Teraz dopiero skoczył z konia, zostawił go, a sam popędził pomiędzy głazy do obozu. Ja z Halefem pośpieszyliśmy za nim. W obozie rozegrała się pomiędzy chanem a jego ludźmi scena, której niepodobna opisać. Szalał, jak dzik postrzelony, kopał nogami i bił rękami na wszystkie strony i nie uspokoił się, dopóki sił nie wyczerpał. Nigdy byłbym nie sądził, że ten człowiek zdolny jest do takiej wściekłości.
— Powściągnij gniew, chanie — poprosiłem go w końcu. — Musiałbyś i tak wypuścić tego człowieka.
— I byłbym to uczynił — srożył się — ale jeszcze nie dzisiaj, gdyż mój plan nie powinien być zdradzonym.
— Jakiż to plan?
— Zabraliśmy wszystko, co było u tych Bebbehów, a teraz oddzielimy dobre od złego. Co tylko ma większą wartość, to wyślę dalekiemi, ale pewnemi drogami do naszych, a wszystko, co liche, mieliśmy zabrać ze sobą do Dżiafów, zostawiać to miejscami po drodze i skierować w ten sposób pogoń na siebie. Bebbehowie byliby myśleli, że napadł na nich oddział Dżiafów, a moi ludzie dostaliby się tymczasem bezpiecznie do obozów i wsi Bejatów.
— To plan dobrze obmyślany.
— Ale teraz się nie powiedzie. Schwytany Bebbeh należał do oddziału, na który urządziliśmy napad; wie-
- ↑ Perski wykrzyknik na wyrażenie: „O biada!“